LIKWIDACJA GETTA W REMBERTOWIE, 20 SIERPNIA 1942 roku

(fragment książki Wiktora Kulerskiego "Marsz Rembertów - Falenica. Nieznany epizod Zagłady" napisaną w latach 1977 i 1991 roku)

Elegia miasteczek żydowskich nie należy do najczęściej przypominanych strof Antoniego Słonimskiego, może także dlatego, że słyszymy w niej nutę wyrzutu. W Falenicy próżno szukać choćby najskromniejszego znaku o 5300 osób liczącej gminie żydowskiej . Trudno znaleźć wzmiankę o niej w przewodnikach, a w obszernej Encyklopedii Warszawy ograniczono się do stwierdzenia, że w latach 1940–1942 istniało w Falenicy getto dla Żydów. W Izraelu wydano księgę pamiątkową byłych mieszkańców miasteczka, lecz ta pozostaje dla nas niedostępna. Wespół z ludnością getta falenickiego unicestwiono ponad 2-tysięczną gminę rembertowską. We wspomnianej Encyklopedii Warszawy powiedziano o niej, że przy likwidacji getta hitlerowcy rozstrzelali stu Żydów.
Znacznie większą liczbę, bo aż 300 rozstrzelanych wymieniono na tablicy pamiątkowej przy szosie między Rembertowem i Wesołą. Czy jest to rozbieżność, czy chodzi o dwa różne wydarzenia? Wspomnienia mieszkańców Rembertowa przemawiają za pierwszą możliwością. Ogniwo łączące akcje zagłady w dwu niezbyt odległych od siebie miejscowościach dotychczas pozostawało nieznane. Jedyna wzmianka o tym, jaka znalazła się w książeczce Henryka Wierzchowskiego Anin Wawer, pozwala zaledwie na domysły. Autor wspomniał tam o transporcie podążającym przez Anin z Rembertowa do getta w Falenicy, błędnie przy tym datując wydarzenia. Wszystko to sprawiło, że kiedy przypadek naprowadził nas na jeden z zaledwie paru przekazów archiwalnych, mówiących o zagładzie obu gett, poczęto szukać innych ułamków niedawnej przeszłości. Tak wyłonił się jeszcze jeden zapomniany epizod wyniszczenia Żydów polskich.

„(...) 20 sierpnia w czwartek, w Falenicy, odbyła się akcja. Dla odmiany Niemcy rozpoczęli ją nie o siódmej rano, ale o trzeciej w nocy, kiedy jeszcze było ciemno. W ten sam dzień odbyła się akcja w Rembertowie, zebrano ludność żydowską i jak bydło zapędzono piechotą do Falenicy, gdzie została wspólnie załadowana do wagonów. Ilu ludzi, ile kobiet, ile dzieci zabito po drodze, dlatego, że nie mogli nadążyć (...)”  Tak brzmi podstawowa wiadomość o sierpniowym marszu podwarszawskich Żydów, znajdująca się w niezwykłym pamiętniku-wyznaniu pozostawionym przez Calka Perechodnika, 30 letniego inżyniera agronoma.

Drugim przekazem dotyczącym marszu Żydów rembertowskich jest notatka z przesłuchania jego przypadkowego świadka, doktor medycyny Heleny Lewińskiej z Krakowa. W lipcu lub sierpniu 1942 roku, jadąc podmiejskim pociągiem, oglądała w pobliżu Falenicy:

„(...) dużą grupę Żydów (kilka tysięcy), pędzonych przez konnych żołnierzy. Ludzie ci byli z Anina i Wawra, pędzono ich w kierunku Świdra i Otwocka. Byli tam mężczyźni z ogolonymi głowami, starcy, kobiety i dzieci. Pędzono ich szybko, słyszała strzały i widziała, jak z tej grupy padało dużo ludzi, przeważnie starszych. Gdy pociąg wyminął grupę, jechali jeszcze pewien czas wzdłuż tej szosy, którą ci Żydzi przeszli i dr L. [Lewińska] widziała, co kilka kroków leżące trupy starców i staruszek. Tak było na całej drodze, aż do Wawra (...).”

Jeśli pewne niejasności położyć na karb niezręczności słownych (byli użyte w miejscu: szli) oraz nieporozumień topograficznych (Wawer może się odnosić do południowo-wschodniego skraju miejscowości, sięgającego do przystanku kolejowego Anin, bowiem dopiero od tego miejsca pochód pociągnął wzdłuż torów), wszystko inne przemawia za tym, że tekst dotyczy tego samego wydarzenia, o którym pisał pamiętnikarz.

Tyle mówią dokumenty. Więcej przetrwało tylko w ludzkiej pamięci. 

Niewielkie getto rembertowskie rozciągało się wzdłuż torów, na północny wschód od stacji kolejowej. Jego obszar dziś zamyka się między ulicami Konwisarską (dawniej: Artyleryjska), Gawędziarzy (wtedy: Okuniewska) i Cyrulików (dawniej: Franciszka Żwirki) po zabudowania fabryczne przy ulicy Republikańskiej. Dwa wjazdy znajdowały się na ulicy Okuniewskiej. Całość była strzeżona przez Niemców w sposób znacznie surowszy aniżeli w Falenicy, gdzie do tego celu używano policji granatowej. W Rembertowie stacjonowała jednostka żandarmerii niemieckiej, osławiona szczególnym okrucieństwem podczas licznych krwawych akcji w bliższej i dalszej okolicy. Można się domyślać, że w związku z tym śmiertelność w getcie była odpowiednio wysoka i że liczba 1800 Żydów, znana z listopada 1941 roku, uległa znacznemu zmniejszeniu do lata 1942. Ponadto przy ewakuacji zazwyczaj dokonywano selekcji. Świadkowie mówią o grupie, popędzonej na wschód wzdłuż torów, ale także wspominają o wywózce ciężarówkami w tym samym kierunku. Jedno nie wyklucza drugiego. Zdolni do poruszania się na niezbyt długim odcinku mogli być prowadzeni pieszo, pozostałych być może przewieziono. Miejscem docelowym była pustać w połowie drogi do Wesołej, gdzie dziś stoi kamienna stela z napisem: "Na tym terenie w sierpniu 1942 hitlerowcy dokonali mordu na 300 Żydach".

Właściwa kolumna ewakuacyjna, skierowana do Falenicy, liczyła przypuszczalnie ponad 1000 ludzi. W jakiś czas po jej odejściu opuściły getto także ostatnie grupy oprawców i ściągnięto niepotrzebne już posterunki. Do getta wtargnęły grupki wyrostków. Ich bezkarność ujawniła, że zakazów i ostrzeżeń niemieckich tym razem nie musiano przestrzegać. Zamarła Dzielnica na krótko ożyła grabieżą. Plądrujący węszyli ukryte kosztowności, wywlekali pościel, okrycia, wynosili sprzęty, taszczyli na barkach meble, sprowadzali ręczne wózki. Dziś jeszcze odraza i wstyd mroczą twarze niektórych świadków, gdy przychodzi im to wspomnieć.

Dawni mieszkańcy getta, gnani pospiesznym marszem przez konnych żandarmów, początkowo ruszyli wzdłuż torów na wschód, podobnie jak grupa przeznaczona do wymordowania na miejscu, jednak wkrótce zmienili kierunek i po przekroczeniu przejazdu kolejowego pociągnęli na południe. Ulica Józefa Kolińskiego [powinno być: Jana Kilińskiego] (obecnie: Działyńczyków) z początku brukowana, dalej zmieniała się w głęboko piaszczysty trakt wiodący przez odsłonięte, niezabudowane tereny ku dziś nieistniejącej cegielni Czaplowizna (na północ od obecnego skrzyżowania Korkowej i Kościuszkowców). Prawie pośrodku rozciągającego się za nią getta wawerskiego, opustoszałego od marca 1942 roku, jeszcze stała Różyczka – parterowy, drewniany domek kolonii dziecięcej Janusza Korczaka. Razem z dziećmi odszedł stąd do getta warszawskiego w październiku 1940 roku. Nie dochodząc do cegielni, kolumna skręciła z ulicy Klasztornej (dzisiejsza Korkowa) w Dębową (dziś Kościuszkowców) ku klasztorowi sióstr Felicjanek na Glinkach.

Dotychczas zamieszkują w nim siostry pamiętające ów pochód. Jego wspomnienie pozostaje wciąż żywe także i u innych świadków.

Anna S.[ommer] z Marysina Wawerskiego jest dziś rencistką (rok urodzenia: 1912). Podówczas znajdowała się w ogrodzie odległym od ulicy Dębowej nie więcej niż 50 metrów:

– Nie widziałam tego i nie chciałam na to patrzeć. Był jasny słoneczny ranek, kiedy usłyszałam dalekie wystrzały, a później rosnący gwar tłumu. Poznałam głosy – to zawodziły Żydówki. Po chwili, już z bliska, bił w niebo jeden wielki lament i płacz, strzały. Ponad ogrody podniósł się obłok kurzu i stał wysoko w powietrzu, póki nie przeszli. To działo się zaraz obok, na następnej ulicy. Dębową ich pędzili na Anin, do Królewskiej. Gdy wszystko ucichło wyszłam na drogę. Zryty piach usłany był łachmanami, zawiniątkami, tobołkami między tym – ciała. Na przydrożu młoda Żydówka leżała na boku, jakby usnęła. Była tak piękna, że ludzie ciągle przychodzili ją oglądać... Dalej w piasku coś błyszczało. To była moneta, przedwojenna srebrna dziesiątka z orłem w koronie. Oddałam ją na tacę w kościele...

Zamieszkały przy samej Dębowej notariusz, Mikołaj K.[usak] (1903), obserwował pochód z głębi mieszkania:

– Patrzyłem przez firanki. Żandarmi w hełmach, konno, a w kordonie setki Żydów z Rembertowa. Niektórych stamtąd znałem. Gnali ich jak stado, byle prędzej, który odstawał lub potknął się, przewrócił – zabijali. Ci słabsi sami schodzili na bok, siadali i czekali na kulę. Przy furtce upadł stary Żyd, blisko żandarma. Ten, z konia, zastrzelił człowieka tam, gdzie się przewrócił, wprost na drodze. Na wydmie za szosą przy Królewskiej zakopali później oddzielnie jakiegoś starca razem z chłopcem, który go prowadził. Innych powrzucali do wspólnych dołów....

Masarz z Anina, Feliks K.[amiński] (1907), akurat znajdował się przy robocie:

Tego dnia skoro świt biłem jałówkę, co ją przyprowadziłem zeszłego wieczora. Prawie była oprawiona, jak posłyszałem, że Królewską tłum ludzi wali. Słychać strzały. Strach mnie obleciał, że obława, a ja przy biciu. Jak chwycą, to obóz murowany albo i gorzej. Za późno było coś ratować, więc przyczaiłem się za płotem i patrzę przez sztachety, co dalej będzie. Za ogrodzeniem pusty plac rozpościerał się aż do Królewskiej. Tam jedna kurzawa i krzyk. Od szosy Niemcy konno kupę ludzi gnali prawie biegiem. Coraz to ktoś padał. Strzelali do takich. Ludzie słabli, bo i spiekota, i kurz dusił, a żandarmi tylko: schnell, schnell i tłukli. Potem trupy leżały na drodze jak jakie ryby – wszyscy jednako, głowami do przodu i twarzami do ziemi albo na boku. Po południu furmanki jeździły, ciała na nie składali i zwozili do dołów....

Nieco dalej nastąpiły dwie próby ucieczki. Pierwsza z nich, podjęta samotnie, udała się. Widział ją Adam Ł.[apiński] z Międzylesia (1889):

Z lokatorem Zabłockim byliśmy na rannej mszy w Aninie. Kościółek był drewniany, niewielki, więc ludzie stali wokół, wewnątrz ogrodzenia i poza nim na ulicy, a tu Niemcy Królewską mnóstwo Żydów pędzą. Wtem spośród nich wybiegła jakaś młoda kobieta. Wbiła się między ludzi, zaraz potem przepuścili ją do kościoła i gdzieś znikła. Żandarm za nią w tłum, ale utknął w tłoku. Drugi próbował mu pomóc – uwiązł tak samo. Nie dali rady. Nijako było jej szukać. Ani Żydów w miejscu trzymać, ani tłumu wyganiać i przebierać, a do tego nie wiadomo, czy jeszcze w nim się znajdowała. Tych dwóch jakoś się wydostało z powrotem i po wszystkim. Żydówka ponoć się uchowała gdzieś w Aninie i wojnę przeżyła...

Ze wspomnienia Stefana O.[lechowicza] (1928) z Anina wynika, że po minięciu kościółka konwój zboczył z Królewskiej w kierunku przejazdu kolejowego. Tam nastąpiła nowa, tym razem zbiorowa próba ucieczki:

Przed południem matka wysłała mnie po chleb do Michałowskiego, co sklepik miał przy VIII Poprzecznej. Był upał i chętnie poszedłem, bo lubiłem w chłodnym sklepie sączyć kolorowy, musujący kwas z grubo odlewanych szklanic. W chwili gdy wychodziłem na VIII Poprzeczną, zatrzymały mnie bzyknięcia i natychmiast za nimi stukot wystrzałów. Spoza drewnianego słupa wyjrzałem ku torom. Od stacji w obłoku kurzu gnała na oślep gromada ludzi w rozwianych hałatach. Co chwila któryś koziołkował i rył twarzą w piachu wznosząc tuman pyłu. Zanim się spostrzegłem, kilku przebiegło obok mnie pędząc do lasu za Królewską. Wtedy się cofnąłem. Uciekłem do domu bez chleba (...). Później mówiono, że zabitymi byli Żydzi, próbujący zbiec z dużego transportu prowadzonego przez Niemców. Zanim zdołali sięgnąć lasu zostali wystrzelani z karabinu maszynowego ustawionego przy torach. Niemcy bili z niego wzdłuż VIII Poprzecznej, na którą akurat wyszedłem z obecnej ulicy Rzeźbiarskiej. Od sklepu dzieliła mnie szerokość ulicy..

Do tego fragmentu zakończenie dorzucił Stanisław M.[aciejewski] ps. Rawicz (Oddziały Specjalne AK) z Międzylesia (1924):

Największy dół znajdował się na posesji doktora Dutkiewicza w Aninie, na wschód od kanałku. Tam pochowano około czterdziestu pięciu zabitych. Tablica pamiątkowa stoi w innym miejscu, bliżej ulicy...

Poczynając od anińskiego przejazdu, droga wiodła brukiem po zachodniej stronie nasypu linii kolejowej. Pamięć o pochówku w innej zbiorowej mogile, gdzieś w pobliżu przystanku w Międzylesiu, zachował tameczny fryzjer, Florian H.[artwig] (1894). Podobnie brzmi wspomnienie małżonków Zofii (1914) i Mieczysława (1903) Sz.[werlikowskich] z Miedzeszyna:

– To było przed południem. Wzdłuż torów Niemcy pędzili Żydów, gdzieś od Wawra. Mnóstwo ich natłukli po drodze i w rowach przydrożnych dużo trupów zostało. Zbierali je dopiero na wieczór...

Gnani przez oprawców ludzie, przebrnąwszy sześć kilometrów grząskiego, dławiącego oddech piachu, dalsze siedem ciągnęli wykręcającym stopy brukiem. Stale w oślepiającym, bijącym prosto w twarz słońcu, pośród żaru drgającego nad niczym nieosłoniętą drogą, nasypami, torami. Słońce, strzały, strzały, strzały. Upadki i jeszcze raz strzały. Zgrzane konie chlastały boki ogonami, oganiając się od gzów. Pot jednako spływał z ogolonych czaszek i spod rozpalonych hełmów. Śmierć i zmęczenie zdławiły lament. Ten etap marszu odbywał się w głuchym milczeniu. Świadkowie nie wspominają o krzyku. Tylko razy nadal spadały na pochylone w morderczym pośpiechu ramiona słabnących. Nadal po strzałach ciała pozostawały w rowach i na poboczach.  W pobliżu Miedzeszyna poczęły wtórować wystrzały spoza nasypu, z drugiej strony torów. Tam od świtu trwała akcja zagłady getta falenickiego.

(...) Rampa kolejowa w Falienicy znajduje się na południe od stacji i przejazdu, pomiędzy torami a szosą, którą nadciągnął konwój z Rembertowa. Bocznica jest bardzo długa, a według Bronisława M.[iklińskiego].

– Podstawiony od samego rana skład towarowy zajął cały tor. Ze czterdzieści wagonów musiało stać albo i więcej. Wszystkie wysypane niegaszonym wapnem czy chlorem, że czuć z daleka. Najpierw ładowali Rembertów. Gnali ich prawie biegiem tak, że już koło 11.00 byli na miejscu. Po pomostach zbitych z desek wpędzali do wagonów tylu, że ci ze służby porządkowej tłukli pałkami, żeby drzwi zaciągnąć. Zaraz je ryglowali i drutowali z zewnątrz. Falenickich zebrali na placu w pobliżu bóżnicy i dopiero koło 13.00, a może koło 14.00 popędzili przez przejazd na bocznicę. Ładowali ich ze trzy godziny...

Całość książki Wiktora Kulerskiego "Marsz Rembertów - Falenica. Nieznany epizod Zagłady"