MÓJ REMBERTÓW 1947 - HARCERSKI OBÓZ NA MAZURACH
I GIMNAZJALNA KOLONIA W KARPACZU.
W tym roku, ostatnim naszego zamieszkiwania w Rembertowie, zdałem do IV klasy miejscowego gimnazjum oraz kontynuowałem swą aktywność w ZHP. Uczestniczyłem też w związku z tym, jako 15-latek, w dwu lokalnych wydarzeniach społecznych, wartych - jak sądzę - odnotowania w tym miejscu, jako drobne przyczynki do poznawania historii i obyczajowości tych niełatwych czasów . Oba łączyła jedna okoliczność : stanowiły kontynuację zapoczątkowanego przez mojego starszego brata Marka i mnie w poprzednim roku (udziałem w zlocie młodzieży w Szczecinie; zob. moja relacja na stronie „Dawnego Rembertowa”) poznawania tzw. „Ziem Odzyskanych”.
Obóz ZHP nad jeziorem Plusznem. W roku 1947 kilku harcerzy zostało wyłączonych z obozowego lata męskiego Hufca Rembertów. Jak sądzę, to bliskie kontakty z Komendą Chorągwi Warszawskiej spowodowały, że zostali oni oddelegowani do osobowego wspomożenia 21 drużyny WDH. Ta warszawska drużyna (o chlubnej tradycji, sięgającej - jak wiem obecnie - 1913 roku) cierpiała wówczas bowiem na braki kadrowe, spowodowane czynnym udziałem jej członków w konspiracji i w powstaniu warszawskim. Grupa harcerzy rembertowskich, różnego wieku i stopnia włączyła się aktywnie do organizowania i prowadzenia obozu 21 WDH w lipcu 1947 na Mazurach, w pobliżu wsi Pluski. Byli to: Jerzy Baran, Jerzy Golecki, Robert Kiełsznia, [???] Porczyk, Lechosław Rauhut, Marek Szymański (a z nim - jego niżej podpisany młodszy brat). Kilku z nich zostało uwiecznionych na poniższym, związanym z tą okolicznością zdjęciu, umieszczonym (bez opisu i komentarza) na stronie Cyfrowej Kroniki 21 WDH.
Mazury 1947. Siedzą (od lewej): Jerzy Baran; Robert Kiełsznia, z harmonią; [?] Chagowski (druh z 21 WDH), ze skrzypcami. Stoją (od lewej): Jerzy Golecki; NN; zapewne Tadeusz Nawrot, jako gość (?); [?] Porczyk; NN. Prawdopodobnie moment zakończenia obozu i wyjazdu do Warszawy, po pożegnaniu przez zaprzyjaźnione harcerki (kwiaty!).
Po latach pozostały mi w pamięci tylko oderwane fragmenty tej mazurskiej przygody; większość jej uczestników już nie żyje. Wsparł mnie swą pamięcią dobry znajomy, Andrzej Niewęgłowski, wówczas harcerz 21 WDH, a po latach - mój kolega po fachu. Podejmowałem też, ale bez powodzenia, próby nawiązywania kontaktu z utrwalonym na zdjęciu Robertem Kiełsznią (współcześnie - zasłużonym em. pracownikiem IBJ w Świerku). Ich celem było wyjaśnienie treści powyższej fotografii.
Na miejsce obozowiska wyruszyliśmy chyba z towarowego dworca Warszawa-Praga. Dobrze pamiętam wrażenie, jakiego dostarczało wówczas przekroczenie dawnej polsko-niemieckiej granicy: kończyła się tam bowiem typowa drewniana wiejska zabudowa północnego Mazowsza, zwykle ze słomianymi strzechami, a zaczynała - mazurska, solidna, murowana, choć nieco monotonna. Kolejny szok cywilizacyjny przeżyliśmy po wyładowaniu się na końcowej stacji w Stawigudzie. Bowiem nasz kilku kilometrowy marsz na miejsce obozowiska odbyliśmy wąską i krętą, ale asfaltową szosą, jakże odmienną od znanych nam dobrze mazowieckich bruków i nieutwardzonych gościńców.
Obóz został założony w niewielkiej odległości na płd. od wsi Pluski, na wschodnim, łąkowym brzegu jeziora Pluszne, w pobliżu jego wąskiej zatoczki prowadzącej na wschód, w kierunku jeziora Łańskiego .Nie wiem dlaczego, ale byliśmy tu osamotnieni, bo główne zgrupowanie harcerzy Warszawskiej Chorągwi ulokowało się w odległości kilku km na północ, za wsią Pluski. Natomiast na przeciwległym brzegu jeziora obozowały harcerki, w tym - z żeńskiego hufca Rembertów.
Obóz nasz składał się przede wszystkim z kilku wojskowych dużych, dwunastoosobowych namiotów (z amerykańskiego demobilu) oraz mniejszych - dla kadry i innych służb (w jednym np. zamieszkiwało naszych 2 kucharzy - Kiełsznia i Porczyk). Małe namioty powstawały z łączenia niemieckich wojskowych (wielofunkcyjnych) trójkątnych płacht maskujących, stanowiących wówczas jeden z elementów naszego podstawowego wyposażenia. Ja spałem w jednym z tych dużych namiotów, wraz z warszawskimi druhami, w tym - ze wspomnianym wyżej, moim długoletnim znajomym Andrzejem N. Dużo czasu zajęło nam przygotowywanie innych, niezbędnych obozowych urządzeń. W namiotach stanęły prycze zbite z sosnowych okrąglaków; leżące na nich sienniki zostały - wbrew nazwie - wypchane przez nas słomą. Wykopywane w ziemi były: kuchnia, piwniczka na zapasy żywności, okrągły stół do zbiorowego spożywania posiłków, doły śmietnikowe i wreszcie - co nie mało ważne - obozowa latryna. To ostatnie urządzenie zapamiętałem dobrze na całe życie z racji pięknych widoków jeziora, które można tam było podziwiać, siedząc niezbyt wygodnie na sosnowych żerdziach; stała blisko brzegu, osłonięta od lądu wiatą z drągów przeplatanych gałęziami.
Poza tą wstępną pionierką nie zapamiętałem wiele z typowo harcerskich zajęć, poza codziennym rytuałem porannych pobudek i apeli oraz wieczornych capstrzyków. A także - nocnymi wartami, szczególnie emocjonującymi w momentach zagrożenia wykradzeniem naszej obozowej flagi (do którego na szczęście nie doszło); takie podchody stanowiły wówczas trwały element sąsiedzkiej harcerskiej rywalizacji. Nie byłem zresztą członkiem warszawskiej drużyny, a tylko uczestnikiem obozu, człowiekiem z zewnątrz. Nie starałem się też o uzyskanie wyższego stopnia harcerskiego, poprzestałem ( do końca mej harcerskiej aktywności w roku 1948) na wywiadowcy zdobytym rok wcześniej podczas obozu hufca Rembertów nad Rawką (zbiorowe zdjęcia uczestników - zob. „Fotografie” na str. ” Dawny Rembertów”).
W pamięci zapisało mi się głównie poznawanie i oswajanie, otaczającego nas, nowego i czasem egzotycznego świata. Składały się na nie w pierwszym rzędzie kontakty z miejscową ludnością, wówczas zdominowaną jeszcze przez zwanych oficjalnie „autochtonami” Mazurów. Mazurską była sąsiednia wieś Pluski. O wojennej martyrologii jej mieszkańców dowiedzieliśmy się w sposób dyskretny i pośredni przy okazji potańcówki urządzonej w miejscowej świetlicy. Najprzód uprzedzono nas (tzn. raczej starszych druhów!) przed zbyt bliskimi kontaktami z miejscowymi dziewczętami, dotkniętymi przykrymi konsekwencjami przemarszu czerwonoarmistów. A w trakcie zabawy, zagadywana jedna z przystojnych miejscowych panien, odpowiedziała mniej więcej tak: „ja nie umie polski, ja teraz wróciła z reichu”. Już wtedy trafnie rozumowaliśmy, że oznacza to powrót po wojnie części mieszkańców Plusek do rodzinnej wsi, z przymusowej ewakuacji na zachód, zarządzonej przez władze niemieckie.
Aby prawdzie stało się zadość, nie mogę jednak przemilczeć naszych drobnych, przeciwnych harcerskiej etyce, grzeszków względem miejscowej ludności. Usprawiedliwiało nas to, że byliśmy młodzi i przeważnie mocno wygłodniali po latach niedostatku. Tak więc zdarzało się nam czasem podbieranie ryb z zastawionych przez rybaków sieci. Był też incydent ze stadkiem młodych kaczek, które pojawiły się nagle na płyciźnie w pobliżu obozu i uznane przez nas za dzikie - błyskawicznie wylądowały w kotle. A po pewnym czasie, od strony Plusek nadeszła Mazurka daremnie poszukująca swego ptactwa. Na szczęście, na tym zamyka się lista naszych przewinień w tej dziedzinie.
Do podniesionego wyżej, ważnego wątku obozowego wyżywienia mogę dorzucić kilka szczegółów. Podstawowe trwałe środki spożywcze otrzymywaliśmy z centralnych zasobów Chorągwi Warszawskiej. Były wśród nich także produkty z darów międzynarodowego funduszu pomocowego UNRRA (popularnie nazywanego „ Ciotka Unra”) : takie m.in. jak konserwy z amerykańskiego demobilu, w tym szczególnie pożądane przez nas wielkie parówki bez skórek i sok pomarańczowy lub grejpfrutowy w wielkich, na zielono pomalowanych puszkach (pomidorowy mieliśmy w pogardzie!). Na dobro naszych dwu kucharzy można powiedzieć to, że w sumie znośnie nas karmili, a co ważne jakoś udało się uniknąć na obozie zatruć pokarmowych. A takie drobne niedogodności jak nieznośny swąd przypalonego mleka (w budyniu!) trzeba im wybaczyć. Obecnie to zachowywanie w prymitywnych warunkach podstawowych norm sanitarnych może się wydawać niepojęte, zważywszy na to, że ci młodociani „specjaliści” domowego chowu dysponowali w kuchni głównie kilkoma pobielanymi kotłami i wielką żelazną patelnią, które to sprzęty my - w ramach kuchennych dyżurów - musieliśmy czyścić na brzegu jeziora, z konieczności używając tylko tego co było pod ręką, tj. piasku i wody (!).
Codzienne mycie w przybrzeżnej wodzie jeziora Plusznego wszystkiego, co tego wymagało (w tym - siebie), nie wpływało jednak w sposób widoczny na jej stan i wygląd. Była ona wówczas bardzo czysta i - co szczególnie dla nas ważne - obfitowała w ryby. Było ich tak wiele, że te pośledniejszych gatunków (zwłaszcza leszcze i płocie) dawały się odławiać nawet na nasze prymitywne, doraźnie sklecone wędki, na przynętę w postaci koników polnych. Wart odnotowania jest także pewien incydent z tejże kategorii. Otóż wędrując w kilku w rejonie płycizn we wschodniej partii jeziora, spłoszyliśmy niechcący jakieś wielkie ptaszysko (chyba czaplę?), które złowiło świeżo całkiem sporego leszcza i szykowało się do jego spożycia. Skwapliwie podebraliśmy mu zdobycz, którą przekazaliśmy naszym kucharzom. Nie był to czyn szczególnie chwalebny, ale już wcześniej tłumaczyłem nas z gorszego postępowania w tej dziedzinie.
W zasięgu naszej penetracji była nie tylko przybrzeżna strefa jeziora, ale również cały jego obszar. Taką możliwość stworzyło pozyskanie (nie pamiętam skąd?) obszernej, kilkuwiosłowej szalupy okrętowej w bardzo dobrym stanie. Ja uczestniczyłem czynnie (jako jeden z wioślarzy) w dwóch wyprawach na przeciwległy brzeg jeziora Plusznego. Pierwsza z nich zakończyła się poznawaniem pobliskiego, wówczas słabo zasiedlonego Olsztynka, gdzie, przejęci propagowanym oficjalnie hasłem repolonizacji Mazur, zrywaliśmy z zapałem z opustoszałych (ograbionych ) parterowych domostw metalowe tabliczki z niemieckimi napisami. Jak się później okazało, były to całkiem niewinne świadectwa ubezpieczenia domu od pożaru (czyli znane ze Śląska i Wielkopolski - trwałe potwierdzenia opłacenia tzw. „fajerkasy”). Druga wyprawa, już pod koniec obozu, miała na celu uczestnictwo w ognisku organizowanym przez zaprzyjaźnione harcerki. Zupełnie nie wiem dlaczego, ale z tego wydarzenia najbardziej utkwiła mi w pamięci, poza standardowym ogniskowym repertuarem, w tym obowiązkową „Szarą harcerką”, popularna wówczas, choć mało mająca wspólnego z harcerstwem, melodyjna amerykańska (oczywiście z polskimi słowami) ballada kowbojska „Słońce zaszło już...”. A potem powrót - to emocjonujące nocne wiosłowanie przez jezioro…
Sumując, należy dodać, że przez cały okres obozowania nie przydarzyło się nam nic groźnego, mimo że Mazury nie uchodziły wówczas za obszar całkowicie bezpieczny, zwłaszcza w partiach mocno zalesionych. Oficjalnie mówiło się tu, podobnie jak w odniesieniu do całych tzw. Ziem Odzyskanych, o zagrożeniu - w rzeczywistości nikłym - przez pozostawionych hitlerowskich dywersantów (niemiecki kryptonim akcji: „Wehrwolf”= wilkołak); jednak - jak dziś wiemy- bardziej chodziło tu o obecność pozostałości antykomunistycznej partyzantki. Natomiast my nie tylko penetrowaliśmy praktycznie puste przez cały dzień jezioro Pluszne, ale zapuszczaliśmy się beztrosko małymi grupkami w głąb wspaniałych lasów w rejonie Łańska. I raz tylko zobaczyliśmy ze sporego dystansu pojedynczego, umundurowanego(?) osobnika, który na nasz widok dyskretnie się wycofał. Dla ścisłości muszę tu jednak dodać, że przez cały okres obozowania towarzyszył nam , mieszkający w osobnym namiocie, tajemniczy (uzbrojony?) opiekun w cywilu; m.in. o tym fakcie przypomniał mi cytowany wyżej Andrzej N.
Okoliczności zwijania obozu i naszego powrotu do domu całkowicie ulotniły się z mojej pamięci. Pozostaje jednak stale w niej obraz dziewiczej, dawno nie istniejącej już w takiej postaci sielskiej, cichej mazurskiej krainy. I zrodzona ostatnio refleksja: co mógł pomyśleć sobie ktoś, odkrywając na swej działce nad jeziorem Plusznem ślady naszego obozu sprzed kilkudziesięciu lat!?
Kolonia w Karpaczu. Od roku szkolnego 1946/1947 Gimnazjum i Liceum im. Tadeusza Kościuszki miało nowego dyrektora - Stanisława Masłowskiego (w miejsce dawnego - zasłużonego dla rembertowskiej oświaty Stanisława Ciąćki). Sądzę, że to z inicjatywy tego rzutkiego, aktywnego pedagoga została zorganizowana szkolna kolonia w Karpaczu w sierpniu 1947 roku. A w każdym razie, to on osobiście doglądał na podwórzu szkolnym załadunku naszej grupy na ciężarówkę, która odwiozła nas na dworzec kolejowy w Warszawie. Składała się na nią kilkudziesięciu gimnazjalistów z różnych klas; nie pamiętam kto z pedagogów szkolnych był jej kierownikiem. Podobnie uleciały mi z pamięci nazwiska jej uczestników, w tym, tych najbliższych - z mojej klasy (ze znakiem zapytania wymienię tu Stanisława Rogozińskiego, Zbyszka Malczewskiego i Tadeusza Radomskiego).
Podróż do celu, tym razem w wagonie osobowym trwała z przesiadką kilkanaście godzin. Zapamiętałem z niej widok ruin Wrocławia, spowity w smrodliwym dymie Wałbrzych oraz kilometry zdemontowanej przez czerwonoarmistów trakcji elektrycznej, po której zostały tylko słupy. Wychodząc ze stacji w Karpaczu, zobaczyliśmy niemieckich chłopców zjeżdżających spod niej w dół, do miasta, w czterokołowych drewnianych wózkach. Ta hałaśliwa rozrywka była przerwą w ich zarobkowej pracy, polegającej na odwożeniu na dworzec bagażu podróżnych.
Zamieszkaliśmy na obrzeżu miasta, w dużej willi, chyba niedawno opuszczonej (podobnie jak inne, sąsiednie domy) przez dawnych mieszkańców. Pozostały po nich różne drobiazgi: czasopisma, książeczki, kartki pocztowe. Spaliśmy w niej na piętrze, pokotem, na leżących na podłodze materacach. Zupełnie nie pamiętam jak wyglądało zaspakajanie naszych podstawowych potrzeb sanitarnych (!?). Natomiast jadalnia była gdzieś osobno, chyba po części na jakiejś werandzie. Wikt był raczej niezły, skoro z ekstremalnych przeżyć pozostały mi w pamięci tylko serwowane w upalny dzień flaki (które nb. od dziecka lubiłem).
Na nasze kolonijne zajęcia składało się przede wszystkim zwiedzanie, zorganizowane lub indywidualne, bliższych i dalszych okolic. Karpacz był już w tym czasie ośrodkiem wypoczynkowym prężnie funkcjonującym dzięki drobnemu, prywatnemu biznesowi, w którego rękach były pensjonaty, restauracje, sklepy i kioski. Śladami po dawnych mieszkańcach były m.in. sprzedawane niemieckie widokówki i takież metalowe plakietki do nabijania na drewniane laski ( m.in. z duchem Karkonoszy, słynnym Rübezahlem, oficjalnie spolszczonym na Liczyrzepę). W czasie sierpniowych upałów brakowało nam tu jednak przyzwoitego miejsca do kąpieli, bo trudno by nazwać nim prymitywny zbiornik wodny (przeciwpożarowy?) o ścianach umocnionych drewnianymi palami. Zanurzaliśmy się w jego mętnej wodzie bez przyjemności, nie świadomi potencjalnych zagrożeń. Na szczęście obyło się bez groźniejszych tego konsekwencji.
Bliższe wycieczki to oczywiście świątynia Wang i wyprawa na Śnieżkę. Jak wiadomo, wchodzenie na tę górę to raczej spacer nie dostarczający dużych emocji. Tak było i w naszym przypadku, z wyjątkiem sytuacji zastanej na szczycie w rejonie schroniska. Otóż w tym czasie granica praktycznie tam nie istniała i turyści polscy mogli swobodnie obcować z czeskimi. Nie było jednak widać żadnych chęci zbliżenia - raczej panowała obustronna rezerwa. My po cichu zazdrościliśmy Czechom przyzwoitych turystycznych strojów, zwłaszcza tych barwnych, kraciastych flanelowych koszul. Warto tu przypomnieć, że wówczas byliśmy ubrani głównie w różnego rodzaju i pochodzenia odzież mundurową i traktowaliśmy to jako coś całkiem normalnego. Ale już wtedy mieliśmy świadomość, że za tą sytuacją kryją się głębokie różnice w wojennej historii obu naszych krajów.
Zorganizowano nam również wycieczkę objazdową (samochodem ciężarowym) po okolicznych atrakcjach turystycznych. Był to przede wszystkim zamek Chojnik, wówczas nazywany jeszcze Chojnastym lub z niem. Kynastem. Dobrze zapamiętałem imponujący pręgierz i opowieść przewodnika o okrutnej dla starających się o jej rękę rycerzy, księżniczce Kunegundzie. Duże wrażenie zrobił na nas zadbany Świeradów Zdrój, z wolnym wstępem do Domu Zdrojowego z pijalnią miejscowej (smacznej!) wody. Warto tu wspomnieć, że wiedzieliśmy o tym, że to właśnie wtedy (w sierpniu 1947 roku) w wyniku plebiscytu, uzdrowisko zmieniało swą nazwę : z Wieńca Zdroju na obecną. Krótko zwiedzaliśmy również malownicze centrum Jeleniej Góry, doskonale zachowane, bez śladów wojennych zniszczeń. Zaliczyliśmy również takie atrakcje jak Perłę Zachodu (schronisko ze wspaniałymi górskimi widokami), imponującą zaporę w Pilchowicach i budzący emocję Zakręt Śmierci.
Z miejscowych, drobnych atrakcji mocno zapadła mi w pamięć muzyka nadawana z głośników, umieszczonych m.in. gdzieś w pobliżu naszej stołówki i wzmiankowanego niby basenu. Ściślej, były to przede wszystkim popularne wówczas w całej Polsce aktualne szlagiery, takie jak: „Stary młyn”, tanga - „Chryzantemy złociste” i „Noc w Zakopanem”, ale słyszałem także dawny przebój - „ Złota pantera”. . A na kończącym nasz turnus ognisku, duet braci bliźniaków Tułasiewiczów, uczniów którejś z niższych klas naszego Gimnazjum. brawurowo wykonywał lwowskie piosenki, zwłaszcza tę znaną: „ Ta joj ta Józik, ta dawaj pyska ...”.
Z kolonii nie wróciłem już z resztą kolegów do Rembertowa, ale wyruszyłem z Jeleniej Góry pociągiem w moją pierwszą samodzielną podróż. Jej celem była Bydgoszcz, a dokładniej Łęgnowo, gdzie mój ojciec rozpoczął pracę we wznawiającej produkcję, wcześniej niemieckiej, a później - zdemontowanej przez czerwonoarmistów, fabryce materiałów wybuchowych.
Wojciech Szymański
Warszawa styczeń 2017