Harcerze rembertowscy w roku 1946. Udział w ogólnopolskim zlocie młodzieży w Szczecinie (i nie tylko!).

W tym czasie rembertowskie ZHP weszło w drugi rok jawnej działalności. Z konspiracyjnych „Szarych Szeregów” wywodziła się nie tylko kadra obu hufców (męskiego i żeńskiego), ale i część szeregowych druhów i druhen. Często - również tych młodszych; ja np. wraz z kilkoma innymi chłopcami trafiłem już na przełomie 1943 na 1944 roku do zastępu prowadzonego przez Tadeusza Papaja (w ramach programowej akcji wychowawczej dla 11-12 –latków). Koniec niemieckiej okupacji przyniósł nam wszystkim możliwość normalnego, otwartego funkcjonowania we wszelkich działach harcerskiej aktywności. W przypadku chłopców – pod dawną konspiracyjną komendą: hufcowego hm.Władysława Szeflera (ps. ”Wład”) i jego zastępcy, phm. Tadeusza Nawrota ( ps. „Marian”). Cieszyliśmy się tym, niezależnie od ograniczeń, a nieraz i osobistych, jednostkowych tragedii, spowodowanych przez nosicieli i egzekutorów nowych, całkowicie nam obcych (i często wykpiwanych) społeczno-ideologicznych porządków.

W rzeczonym roku występowaliśmy już w pełnym, regulaminowym harcerskim umundurowaniu, z kompletem niezbędnych akcesoriów (krzyże, lilijki, sznury, rozmaite naszywki – herby, sprawności i inne); można je było nabywać w specjalnych sklepach. Muszę w związku z tym wspomnieć, że mój pierwszy harcerski mundurek z konieczności składał się z przerobionej bluzy nienawidzonej przez nas hitlerowskiej organizacji młodzieżowej („hitlerjugend”) i straszliwych spodenek (z tkaniny konopnej!) niemieckich junaków służby pracy („arbeitdienst”); takie stroje można było początkowo, w 1944/1945 roku, dostać na naszych bazarach. Natomiast w roku 1946 do normalnego letniego drelichowego umundurowania harcerskiego dochodziło jeszcze ciepłe wełniane wojskowe – zwykle, mniej lub bardziej kompletne, brytyjskie: bluzy typu „battle dress” i długie spodnie (zimą dochodziły do tego jeszcze znakomite amerykańskie płaszcze). Całości dopełniało niezbędne oporządzenie różnego pochodzenia, ze szczególnie preferowanymi, bardzo praktycznymi w polowych warunkach, niemieckimi wojskowymi tornistrami (z cielęcymi skórami na wierzchu), menażkami i manierkami, z obowiązkowymi nożami (często tanimi podróbkami oryginalnych - fińskich), saperkami toporkami i innym polowym wyposażeniem.


Szczecin 1946. Od lewej: stoją - Jerzy Kuberski, Tadeusz Papaj, ???, Leon Dzwoniarek, Jerzy Golecki, Władysław Szefler, Tadeusz Nawrot, Lechosław Rauhut, Leszek Pasieczny, Bogdan Prejss; siedzą w kucki - Marek Szymański, Zenon Matlak, Tadeusz Karpiński.

Hufiec Rembertów w 1946 roku należał już do Chorągwi Warszawskiej i miał własny sztandar ufundowany chyba przez miejscowe Koło Przyjaciół Harcerstwa. Niemal etatowym chorążym był Jurek Golecki, a to z racji wysokiego wzrostu i nienagannej mundurowej prezencji. Specyfikę naszego rembertowskiego harcerskiego środowiska stanowiło wówczas przywiązywanie wielkiej wagi do przestrzegania dyscypliny w wyglądzie i zachowaniu, wynikające zarówno z konspiracyjnej, szkoleniowej przeszłości, jak i dodatkowo kształtowane przez wojskowe więzy rodzinne wielu druhów. Do dziś pamiętam naukę prawidłowego rolowania koców, których końce musiały idealnie pasować do brzegów tornistrów. A w dziedzinie musztry, z krokiem defiladowym włącznie, z powodzeniem konkurowaliśmy z ówczesnymi żołnierzami WP z rembertowskiego garnizonu. Sumując, w zwartym szyku, z pocztem sztandarowym i doboszami na czele, nasz hufiec prezentował się wówczas nad wyraz okazale.

I w takim to porządku, kilkudziesięcioosobowa reprezentacja męskiego hufca ZHP Rembertów wyruszyła w kwietniu roku 1946 na zlot młodzieży w Szczecinie (zob. niżej - UZUPEŁNIENIE). W pieszej kolumnie, w rytm werbla, z pocztem sztandarowym i komendą na czele, maszerowaliśmy (ob. ul. Marsa) w kierunku Warszawy. Z racji dotkliwego chłodu byliśmy ubrani we, wspomniane wyżej, wełniane mundury z wojskowego demobilu (płócienne mundurki harcerskie mieliśmy w tornistrach). Gdzieś na wysokości Wygody zaskoczyła nas prawdziwa śnieżna zawieja; wcześniej zdarzyło się, że dwu napotkanych czerwonoarmistów obdarzyło nas wątpliwym komplementem: „smatri, pioniery idut!” (najpewniej znajomo zabrzmiał im dźwięk werbla). Nie pamiętam szczegółów naszej drogi na prowizoryczny dworzec kolejowy przy ul. Towarowej. Wiem, że miejscem koncentracji i oczekiwania na transport była siedziba Chorągwi Warszawskiej, znajdująca się wówczas w zwykłej kamienicy przy ul. Wiejskiej. Mieliśmy na tyle wolnego czasu, że Jurek Golecki (dobry kolega mojego starszego brata Marka) zabrał nas na herbatę do swej siostry Haliny, wówczas studentki medycyny, wynajmującej, wraz z koleżanką, pokój przy tejże ulicy.

Chyba wczesnym popołudniem wyruszyliśmy z Warszawy w kierunku Szczecina w długim transporcie złożonym z towarowych wagonów z prowizorycznymi drewnianymi pryczami . Z trwającej kilkanaście godzin, głównie nocą, jazdy zapamiętałem niewiele. Najlepiej – dłuższy postój na stacji węzłowej w Pile, połączony z poranną toaletą pod wielkimi kranami służącymi do zasilania w wodę parowozów. Tamże znajdował się punkt PUR-u (Państwowego Urzędu Repatriacyjnego), udzielającego pomocy polskim przesiedleńcom (głównie z dawnych polskich Kresów), a wszystkich podróżnych zaopatrującego darmowo w gorącą wodę lub kawę.

Do Szczecina dotarliśmy w godzinach popołudniowych i z tego pierwszego dnia pobytu pamiętam dobrze tylko punkt zborny na obszernym dziedzińcu przy jakimś okazałym budynku z czerwonej cegły, gdzie wydano nam gorący posiłek z kuchni polowej – kaszę z mięsną konserwą . Zakwaterowano nas natomiast w Warszewie, tj. na dość odległym szczecińskim przedmieściu, na osiedlu złożonym ze schludnych jednakowych domków ze stromymi dachami krytymi dachówką. W tym przydzielonym nam na nocleg zachowała się jeszcze część dobytku po (świeżo?) wysiedlonych niemieckich mieszkańcach – pojedyncze meble i fragmenty zastawy stołowej. Natomiast organizatorzy zlotu zadbali o organizację noclegu, gromadząc odpowiednią liczbę materacy.


Szczecin 1946. Od lewej: Tadeusz Nawrot, Władysław Szefler, Zenon Matlak

Rankiem następnego dnia pomaszerowaliśmy w zwartym szyku do centrum Szczecina. Było słonecznie i robiło się coraz cieplej. Widzieliśmy po drodze czynne już nadbrzeże portowe, na którym w pewnym miejscu zwrócił naszą uwagę bezładny stos płaskich angielskich hełmów. Wiedzieliśmy wcześniej z różnych źródeł informacyjnych, jakie może być jego pochodzenie. Otóż w tym czasie wracały do Polski drogą morską, propagandowo uroczyście witane , zwarte (nieliczne) grupy naszych żołnierzy z Wielkiej Brytanii; w odróżnieniu od indywidualnych powrotów byli oni z podstawowym angielskim rynsztunkiem (tj. z karabinami i w tychże hełmach). Ponieważ nikt tego stosu nie pilnował, jedna z maszerujących tą samą drogą co my, kolumn harcerskich założyła je sobie w miejsce czapek i w efekcie, nosząc podobne jak my angielskie wełniane mundury, wyglądała b. bojowo, prawie jak autentyczni „andersowcy” (wówczas - potoczna nazwa polskich żołnierzy z Anglii).

Wcześnie przybyliśmy na miejsce koncentracji przed oczekiwanymi uroczystościami i nasi „wodzowie” dali nam czas wolny, który wykorzystaliśmy na zwiedzanie miasta i kontakty rodzinne i towarzyskie. Poruszaliśmy się w niewielkich grupach koleżeńskich; mój starszy brat Marek i ja – w osobnych. To, co zapamiętałem z mojej ówczesnej wędrówki po Szczecinie, to totalnie zniszczona dzielnica przyległa do portu i zupełnie nietknięte, znaczne obszary peryferyjne. Zaprzyjaźniony rembertowski harcerz (niestety jego tożsamość całkowicie wyleciała mi z głowy!) zaprosił mnie na wizytę do rodziny lub znajomych, mieszkających w eleganckim domu, gdzieś w pobliżu Lasku Arkońskiego (który przy okazji zwiedziliśmy). Jechaliśmy tam powolnym szczecińskim tramwajem (podobnym do najstarszych warszawskich), z którego niezręcznie wyskakiwałem w biegu, po przeoczeniu przez kolegę właściwego przystanku. W trakcie rozmowy przy stole dowiedzieliśmy się od gospodarzy, że Szczecin, wbrew naszym dziennym obserwacjom, nie jest miastem całkowicie bezpiecznym. O zmroku zwykle słychać na ulicach regularną strzelaninę i nikt rozsądny nie wychodzi wtedy bez potrzeby z domu. Korzystając z okazji zmieniliśmy umundurowanie na letnie, bo za sprawą bezchmurnej pogody, temperatura na dworze mocno wzrosła.

Na miejscu zbiórki czekało nas kilkugodzinne oczekiwanie na udział w zapowiedzianej defiladzie. Jak się okazało – daremne! Dotarła do nas wreszcie wiadomość, że ZHP został z niej wykluczony i że droga naszego przemarszu jest zatarasowana przez pojazdy wojskowe. Miało to być karą za owacyjne przywitanie przez harcerzy, niedawno przybyłego z Anglii, Mikołajczyka. Natomiast o innych, dodatkowych okolicznościach tego wydarzenia mówią relację umieszczone w Internecie (zob. niżej - UZUPELNIENIE); wówczas nie były nam one znane, ani z autopsji, ani też - ze słyszenia. I tak, dopiero po pewnym czasie, po zakończeniu oficjalnego przemarszu kolumn innych organizacji młodzieżowych, przyszła kolej na nas. Na opuszczonej przez oficjeli trybunie stali już tylko przedstawiciele naczelnych władz ZHP i to przed nimi przyszło nam pochylić sztandar hufca Rembertów oraz zaprezentować swój wyćwiczony krok defiladowy.


Szczecin 1946. Tadeusz Nawrot z przyszłą żoną Anną Meylert

Cofając się nieco w czasie, warto odnotować, że wymuszone długie oczekiwanie wypełnialiśmy pełną prezentacją naszego bogatego i zróżnicowanego wokalnego repertuaru, na który składały się, poza dawnymi - harcerskimi, piosenki wojskowe, konspiracyjne i szczególnie ulubione – z powstania warszawskiego. Trudno tu przywoływać nawet najważniejsze z nich, ale warto wspomnieć, że w wypadku tych ostatnich, nie żałując gardeł, śpiewaliśmy (aż do ochrypnięcia) „Marsz AK”, czyli pieśń zaczynającą się od słów: „Już czas, już czas, Bór wzywa nas…”. Natomiast w „Pałacyku Michla”, bardzo popularnej piosence harcerskiego batalionu Parasol, wstawialiśmy jako „najmorowszego z przełożonych” – naszego „Mariana” (zamiast „Miecia” – jak jest w oryginale). Honorowaliśmy w ten sposób, znaną nam wówczas, bojową przeszłość Tadeusza Nawrota. Ujmując rzecz bardziej ogólnie i szczerze: trawieni zazdrością i poczuciem niespełnienia, podpinaliśmy się pod powstańczą warszawską chwałę (dostępną w rzeczywistości tylko nielicznym, wybranym rembertowskim konspiratorom).

Zarówno na postojach jak i w czasie przemarszu spotykaliśmy się tylko z objawami sympatii ze strony licznie zgromadzonych ludzi. Jeden przypadek wart jest osobnego wspomnienia, bo znakomicie oddaje nieprostą powojenną rzeczywistość, w której przyszło żyć w Rembertowie nam i naszym bliskim. Otóż naszą kolumnę przywitała głośnym (wątpliwym!) komplementem grupka stojących na poboczu mężczyzn (będących „w stanie wskazującym na spożycie”). Brzmiał on mniej więcej tak: „ niech żyją papierosiarze!”. Wiedzieliśmy doskonale, że jego treść nie dotyczy bezpośrednio nas (programowo niepalących harcerzy!), ale naszego rodzinnego miasta (odczytanego zapewne z rozwiniętego sztandaru hufca!?). Zdziwiło nas tylko, że sława Rembertowa, jako ważnego wówczas ośrodka nielegalnej, chałupniczej produkcji na wielką skalę papierosów, podrabiającej (dość nieudolnie!) ich znane marki i rodzaje, dotarła aż na sam kraniec Polski - do Szczecina!

Z drogi powrotnej do domu nie zapamiętałem zbyt wiele. Ze Szczecina wyruszyliśmy transportem kolejowym za dnia, przy nadal pięknej, ciepłej słonecznej pogodzie. W długim towarowym składzie, poza harcerzami jechali również członkowie różnych innych organizacji młodzieżowych. Niektórzy z nich przychodzili do nas na postojach, przywabieni naszymi śpiewami. Szczególnie dobrze zapamiętałem rozmowy z młodymi demokratami (członkami ZMD), ale pojawiali się i inni – np. członkowie socjalistycznego OM TUR (w niebieskich koszulach z czerwonymi krawatami). Natomiast zupełnie nie odnotowałem w pamięci obecności w naszym transporcie młodzieży zrzeszonej w komunistycznym ZWM (znanej nam już z Rembertowa, gdzie nie miała zbyt dobrej opinii).

Dobry nastrój zakończył tragiczny wypadek, który przydarzył się podczas przejazdu przez którąś ze stacji. Pociąg zatrzymał się nieoczekiwanie z dala od jakiejkolwiek zabudowy i trwało dość długo, zanim nie poznaliśmy powodu tego nieplanowanego, długiego postoju. Otóż w jednym z pierwszych wagonów za lokomotywą , harcerki (wraz z harcerzami?) siedziały na podłodze, z nogami opuszczonymi na zewnątrz. Jakiś wysoko sterczący element strącił kilka osób wprost pod koła; były ofiary śmiertelne i ciężko ranni. Wówczas mówiło się, że była to dźwignia do przestawiania zwrotnicy, natomiast wg. relacji opublikowanej w Internecie (zob. niżej), przyczyną miało być pozostawienie zbyt blisko torów, rozbiórkowych fragmentów jakiś zniszczonych stalowych konstrukcji.

Z powrotu do Warszawy pamiętam tylko niemal letnią pogodę która nas przywitała (temperatura powyżej 20 stopni!), kontrastującą z tą, żegnającą nas tak niedawno. Zwarte ugrupowanie hufca Rembertów zostało chyba rozwiązane już po opuszczeniu pociągu w Warszawie i do domów wracaliśmy indywidualnie. I w ten sposób zakończyła się szczęśliwie nasza pierwsza harcerska powojenna, wielka przygoda – krótka wyprawa w nieznane, na odległe, niemal dla nas wtedy egzotyczne, Ziemie Zachodnie. W następnym, 1947 roku kontynuowaliśmy z bratem poznawanie tych nowych polskich obszarów… Ale to już całkiem nowy temat!

UZUPEŁNIENIE.

Na temat tytułowego zlotu można znaleźć sporo różnorodnych informacji w Internecie i do nich odsyłam osoby głębiej nim zainteresowane . W tym miejscu ograniczę się do przytoczenia niezbędnych, podstawowych danych. Otóż ogólnopolski zlot młodzieży w Szczecinie odbywał się w dniach 13-14 kwietnia 1946 roku pod hasłem „Trzymamy straż nad Odrą”. Został zorganizowany z inicjatywy lokalnych władz, jako propagandowa impreza, mająca na celu udowodnienie odwiecznych praw Polski do tego obszaru. Brało w nim udział kilkadziesiąt tysięcy młodzieży, zrzeszonej w 5 działających wówczas związkach, z najliczniejszą i najlepiej zorganizowaną - harcerską na czele. Poza ZHP były to przybudówki oficjalnie wówczas działających partii i stronnictw politycznych: OM TUR– socjalistycznego PPS; ZMW „Wici” – ludowego PSL; ZMD – demokratycznego SD; ZWM - komunistycznego PPR.

Jak było do przewidzenia, sytuacja już w pierwszym dniu zlotu wymknęła się z pod kontroli organizatorów, a przyczyny owych restrykcji, które i nas pośrednio dotknęły, były głębsze, aniżeli wówczas wiedzieliśmy (zob. wyżej). Bowiem harcerze nie tylko witali entuzjastycznie Stanisława Mikołajczyka, prezesa PSL i wice premiera nowo powstałego Tymczasowego Rządu Jedności Narodowej, ale przedtem głośno zakłócili i wręcz uniemożliwili wystąpienie komunistycznego przywódcy Bolesława Bieruta (wściekły zszedł z trybuny!), a później – na ulicach Szczecina aktywnie ścierali się z członkami ZWM-u. Ówczesne oficjalne relacje ze zlotu, w tym filmowe, całkowicie przemilczały te niewygodne dla ówczesnych władz wydarzenia. Jest też zrozumiałe, że kolejne jego rocznice nie były raczej w PRL fetowane. Ale obecna, równo siedemdziesiąta, zasłużyła chyba na jakieś odnotowanie !?

Wojciech Szymański, Warszawa czerwiec 2016