Obrzeża Kolonii Oficerskiej w latach 1939-1947

Jak pisałem w innym miejscu  tej strony (zob. opracowanie „Rok 1939 w oczach siedmiolatka”), nasza 4-osobowa rodzina wprowadziła się latem roku 1939 do świeżo wykończonego domu przy ul. Batorego nr 1 (ob. Markietanki), będącego własnością PP Bujańskich. Owa ulica była wówczas raczej polną drogą, bez wzmocnionej nawierzchni i wydzielonych chodników. Zabudowania stały tylko po jej stronie nieparzystej, natomiast po przeciwnej rozciągało się rozległe otwarte pole, bez drzew i krzaków, sięgające na wschodzie po płytki ciek wodny  (nazywany przez nas kanałkiem). Poza tym jego granice wyznaczały: od południa - brukowana szosa biegnąca wzdłuż torów w kierunku Sulejówka,  a z drugiego krańca - stadion sportowy, z przylegającą do niego piaszczystą wydmą. Za kanałkiem rósł rzadki las, w przewadze sosnowy, a na jego przedpolu stał  niewielki drewniany, pobielany barak z dachem krytym papą (zob. niżej). Dostęp do tego budynku umożliwiał solidny drewniany mostek. Rozległy plac przecinały w różnych kierunkach rozjeżdżone lub wydeptane gruntowe drogi i ścieżki różnej szerokości.


Teren między Kolonią Oficerską a torami do Zielonki. Lipiec 1944 r. 


Tak zakreślony obszar był przez cały ten okres przedmiotem naszych  różnorakich, całorocznych działań. Przede wszystkim, w sezonie ciepłym umożliwiał nam nieskrepowaną obserwację świata przyrodniczego w rozmaitych jego przejawach. Większość bliższego ulicy terenu, była ze względu na piaszczyste podłoże,  skąpo porośnięta niską trawą, oraz dużymi kępami rozchodnika i macierzanki. Stanowiło to raj dla licznych owadów, głównie różnej wielkości i barwy koników polnych oraz motyli, ale zdarzały się też trzmiele i pszczoły. Kontakt z tymi ostatnimi kilkakrotnie skończył się dla mnie bolesnym szokiem, kiedy to w trakcie zabawy nadepnąłem nieostrożnie bosą stopą (tak się wówczas chodziło przez całe lato)  żerujące na kępie macierzanki osobniki tego gatunku. Płoszyliśmy też wygrzewające się w słońcu zwinne jaszczurki.
Innych wrażeń dostarczał bardziej odległy rejon - okolice kanałku. Przede wszystkim były tam zwarte połacie niskich traw, dostarczające darni, którą  kopaliśmy w różnych zabawowych celach. Natrafialiśmy wtedy czasem na turkucie podjadki, osobliwe owady, wyglądem przypominające miniaturowe raki. Brzegi kanałku porastało sitowie, z którego wykonywaliśmy rozmaite plecionki, łącznie z najbardziej skomplikowanymi biczami. Płynęła w nim, niezbyt wartkim strumieniem, czysta woda (mimo lekko mulistego dna). W jego nurcie roiło się od rozmaitych stworzeń. Dominowały pośród nich żaby, których rozwój mogliśmy obserwować przez cały ciepły sezon: od złożonych wiosną jajeczek (skrzeku) przez szybko rosnące i zmieniające kształt kijanki, aż do osobników dorosłych. Była to dla mnie niezapomniana, praktyczna lekcja przyrody! Inne płazy, obecne tam w sporych ilościach, to ruchliwe trytony/traszki, przypominające kształtem małe jaszczurki. W wodzie uwijały się też stadka miniaturowych rybek – cierników. Pośród  owadów wyróżniały się duże ważki, których groźnie wyglądające drapieżne larwy bytowały w wodzie. Na powierzchni wody zataczały kręgi jak małe motorówki, miniaturowe żuczki – pływaki żółtobrzeżki. Wskaźnikiem czystości płynącej w kanałku wody może być fakt, że widziałem na jego brzegu b. rzadki okaz – salamandrę.
Świat zwierzęcy tego obszaru uzupełniała częsta obecność/wypasanie na nim osobników hodowlanych: koni i krów a w okresie okupacji również – kóz. Zwłaszcza krowie odchody (charakterystyczne placki) stanowiły obiekt różnorodnych działań. Tak więc mój ojciec, zapalony ogrodnik-amator uprawiający, bardzo użyteczne w głodnych wojennych latach,   przydomowe warzywne grządki udzielone nam przez PP Bujańskich, zbierał je pilnie i przerabiał na naturalny nawóz, którym traktował krzaczki pomidorów. Ja miałem z nimi mniej sympatyczny kontakt. W trakcie zabawy nieraz wdeptywałem w nie bosą stopą, a raz – udając zabitego – runąłem w coś takiego na plecy jak długi. 
W tej części narracji nie może zabraknąć (dla pełności obrazu) wzmianki o tragicznym wypadku  z lata roku 1939. Kilkuletni chłopiec, syn PP Nowaków. z sąsiedniej ulicy nieopatrznie zbliżył się od tyłu do pasącego się tu narowistego konia. Ten kopnął go tak mocno, że dzieciak zmarł w wyniku rozległych wewnętrznych obrażeń.
Nasze aktywne dziecięce działanie na omawianym terenie polegało w sezonie ciepłym głównie na kopaniu w jasnym, czystym piasku,  łatwo dostępnym w pobliżu domu dzięki różnej wielkości dołom po jego wybieraniu. Wznosiłem z niego różne budowle i uczestniczyłem w bardziej zaawansowanych przedsięwzięciach, jak np. drążenie w skarpach pieców ziemnych, czy nawet całkiem sporych mieszkalnych pieczar.    Przy okazji odkrywaliśmy rozmaite pozostałości po innych, wcześniejszych  użytkownikach tego terenu. Stosunkowo często były to naboje karabinowe, odmienne od dobrze nam znanej amunicji polskiej i niemieckiej, bo zaopatrzone w wyraźnie zaokrąglone pociski („czubki”); młodociani znawcy łączyli je z francuskimi karabinami. Do kategorii militariów zaliczaliśmy również zagadkowe przedmioty, których przeznaczenia nie znam do dziś; nazywaliśmy je minami. Były to niewielkie, ciężkie żeliwne walce (podobne do odważników), zaopatrzone przy krawędzi górnej powierzchni w mosiężny(?) guzik. Osobliwe znaleziska jednostkowe stanowiły: spory nóż prymitywnej roboty, z drewnianą rękojeścią powleczoną wężową skórką (mocno zetlałą); podłużna salaterka z grubego, wielobarwnego szkła (lekko nadtłuczona).
Rzadziej penetrowaną przez nas strefę stanowiła wydma na końcu ulicy, przylegająca do stadionu. Ciekawość budził przede wszystkim ulokowany przy niej, częściowo przysypany piaskiem, betonowy schron, zwany przez nas „bunkrem”. Od bliższej z nim znajomości odstręczał jednak jego stan; często służył bowiem za polową ubikację.
Wydma ożywała raczej w sezonie zimowym. Stokiem od strony stadionu zjeżdżano na sankach i nartach; bardziej zaawansowani narciarze nawet skakali tam z niewysokiego progu zbudowanego z ubitego śniegu. Nasze inne zimowe zajęcia to m.in. budowa  (z umiarkowanym sukcesem ) z kostek silnie przemrożonego, wielowarstwowego śniegu okrągłych  domków w typie eskimoskiego iglo.
Z lata roku 1939 zapamiętałem jeszcze 2 wydarzenia o całkowicie odmiennym charakterze, rozgrywające się na przeciwległych krańcach opisywanego obszaru. W pobliżu naszego domu obserwowaliśmy ćwiczenia zmotoryzowanych działonów artylerii przeciwpancernej ( zob. jw. „Rok 1939…”). Natomiast zupełnie przypadkowo trafiliśmy raz w okolice stadionu w czasie rozgrywanego na nim meczu piłki nożnej. I do dziś mam przed oczami obraz licznych żydowskich chłopców siedzących na piaszczystym wzgórku i głośno dopingujących swoją drużynę skandowanymi okrzykami: „ Makabi!” ( z kim ona wtedy grała – tego nie wiem).
Szczególnym obiektem na omawianym obszarze był ów stojący na skraju lasu drewniany barak, o którym wspomniałem już  wyżej. Mieszkały w nim kobiety z dziećmi oraz sprawujący chyba pieczę nad całością inwalida wojenny(?) z drewnianym kikutem w miejsce jednej nogi. Nazywał się Rejak, co doskonale wbiło mi się w  pamięć, a to za sprawą krótkiej, rymowanej przyśpiewki, którą my, chłopcy z Kolonii, wykonywaliśmy na jego widok: ” Rejaku, Rejaku, komendancie baraku!”. Nie pamiętam natomiast, żeby jakoś drastycznie reagował on na nasze występy. Z barakiem wiąże się jeszcze jedno moje wspomnienie, zgoła egzotyczne i z pozoru nierealne. Otóż któregoś upalnego okupacyjnego lata zaobserwowaliśmy spory wir powietrzny (mini trąbę) szybko zmierzający dokładnie w kierunku tego budynku. Porwał on wietrzącą się na trzepaku pierzynę i uniósł ją wysoko gdzieś w głąb Poligonu. Podsumowując, rzeczony barak funkcjonował przez większość okresu okupacji i zniknął – w sposób dla nas niezauważalny – chyba dopiero w roku 1944 (?).
W czasie okupacji wojsko niemieckie użytkowało omawiany teren w sposób umiarkowany. Przede wszystkim dotyczyło to szerokiej polnej drogi odchodzącej w bok od brukowanej szosy i przecinającej go na ukos - prowadzącej w głąb Poligonu. Poruszały się nią w obu kierunkach niezbyt liczne ciężarówki przewożące żołnierzy. Warto tu odnotować , że tą właśnie drogą jechały ciężarówki z niemieckimi wojskowymi zaalarmowanymi akcją spalenia w roku 1944  akt rembertowskiego Arbeitsamtu. Jako naoczny świadek (z okien naszego mieszkania) mogę stwierdzić, że niezbyt się oni śpieszyli. Ruszyli  dłuższy czas po tym, jak nasi odskoczyli za tory, oddając wcześniej zza nasypu krótkie serie strzałów; jechali przy tym bardzo powoli, jakby obawiając się zasadzki. Sporadycznie teren, zwłaszcza przyległy do szosy, był wykorzystywany do ćwiczeń połączonych ze strzelaniem ślepą amunicją. Zapamiętałem zwłaszcza te w wykonaniu kolarzy; była to wówczas formacja wojsk niemieckich często w Rembertowie widywana.
Krótkotrwałą zmianę w wyglądzie omawianego obszaru było wzniesienie, chyba wczesnym latem roku 1944 wysokiego, szczelnego płotu drewnianego wzdłuż nieparzystej strony ul. Batorego. Nie byłem wówczas świadkiem jego budowy, natomiast znakomicie pamiętam jego koniec. Otóż pod koniec lipca tegoż roku,  w obliczu postępów sowieckiej ofensywy, nastąpiła ewakuacja z Rembertowa różnych niemieckich instytucji, a zwłaszcza wojska i żandarmerii. Mieszkańcy wykorzystali ten moment i w błyskawicznym tempie rozebrali tę konstrukcję, a następnie sprawnie pocięli pozyskane drewno z przeznaczeniem na tak wówczas pożądany opał. Miałem w tym niemały udział, działając wspólnie wraz z ojcem i starszym bratem.
Ostatni akord niemieckiej aktywności na tym obszarze stanowiło zbudowanie solidnej linii szalowanych drewnem okopów przebiegającej równolegle do kanałku, w niewielkiej od niego odległości. Odbyło się to najpewniej w początku września roku 1944, ale nie byliśmy tego świadkami. Zostaliśmy bowiem zmuszeni do opuszczenia mieszkania z powodu rozlokowania niemieckiej artylerii między domami ul. Batorego, m.in. 1 ciężkie działo było okopane między naszym  nr 1 i następnym - 3. Okres do zajęcia Rembertowa przez armię sowiecką i wojsko polskie (tzw. berlingowców) przeczekaliśmy  goszcząc w willi  PP  Ziemskich.
Po powrocie do własnego mieszkania niezwłocznie wyruszyłem na penetrację znanych terenów. I wtedy zobaczyłem po raz pierwszy owe okopy, więcej – penetrując je znalazłem w jednej  z ziemianek stojącą na prowizorycznym stole dużą puszkę konserw w towarzystwie dwu granatów nasadkowych do garłacza. Zabrałem tylko konserwę, która zawierała wołowinę; najwidoczniej żołnierz niemiecki który ją zostawił nie był amatorem takiego mięsa. Dla nas było to jednak cenne wzbogacenie ówczesnej mizernej diety.
Obecność armii sowieckiej zaznaczyła się na omawianym obszarze dość osobliwie. Otóż chyba wiosną roku 1945 zaorana została znaczna jego część (łącznie ze stadionem!) i obsiana zbożem (żytem?). Postawiono wartownika, żeby go pilnował. Przekonałem się o tym osobiście, kiedy to powoli przechodziłem od strony lasu  na skróty wydeptaną w łanie ścieżką. Usłyszałem głośne „stoj” i wystrzał, na szczęście tylko w powietrze. Nie muszę dodawać, że nie posłuchałem i wprost przeciwnie – ruszyłem biegiem (pościgu nie było).  
Inne epizody z tego okresu to np. widok sowieckiego szofera w wyszmelcowanym uniformie, który na jednej z polnych dróg omawianego obszaru naprawiał archaicznej konstrukcji ciężarówkę ZIS. Wygłaszał przy tym monolog, w którym trudno było dopatrzyć się słów innych niż znane rosyjskie wulgaryzmy. Bawił nas też sposób musztry sowieckich żołnierzy (rekrutów?) , dokładniej – uczenia ich równego marszu w nogę. Chodzili oni mianowicie niewielkimi rzędami (drużynami?), w których ściśle przylegali jeden do drugiego. Nieraz nam się zdarzało naśladować (zwykle po dwóch – trzech) ten oryginalny system.
Sumując, muszę stwierdzić, że okres mojej beztroskiej dziecięcej eksploatacji omawianej przestrzeni, czynionej zarówno indywidualnie jak i grupowo, skończył się właściwie z rokiem 1944. Potem nie miałem już na to czasu i ochoty, zajęty nauką w Gimnazjum im. Tadeusza Kościuszki i poważnie traktowaną harcerską służbą. Nie bez znaczenia były też okresowo otwarte możliwości penetracji głębszych partii Poligonu, z których ochoczo korzystaliśmy (pisałem o tym w innym miejscu tej strony). Później, aż do końca pobytu w Rembertowie w roku 1947, obserwowałem już tylko co się tam dzieje i cieszyłem bliskością otwartej przestrzeni, w umiarkowanym tylko stopniu przekształconej przez ludzką działalność.
Tę garść wspomnień z mojego rembertowskiego dzieciństwa i wczesnej młodości adresuję w pierwszym rzędzie do Tych, którzy zamieszkali później na opisywanym przeze mnie obszarze. Niech znają jego przeszłość, a być może z pomocą tego tekstu lepiej zrozumieją różne przypadkowe znaleziska z przydomowych działek, podobne do tych, na które my natrafialiśmy przed laty.
Wojciech Szymański
Warszawa sierpień 2019