ZIMA O PORANKU - wspomnienia Janiny Bauman

(...) Sześć miesięcy, które spędziłam z rodziną Bielińskich na pierwszym piętrze ich skromnego domku w Rembertowie, stanowiło najdłuższy i najmniej burzliwy okres mojej wojennej wegetacji. Brnęłyśmy przez te miesiące w spokoju i względnej wygodzie, ale też w całkowitym ukryciu: nigdy nie wychodząc za próg mieszkania i dokonując wszelkich starań, by zataić naszą obecność przed sąsiadami i znajomymi naszych gospodarzy. W czasie, który upłynął między moim przybyciem a dniem, kiedy wreszcie przyszło nam opuścić Rembertów, przeżyłyśmy strach tylko jeden raz, o czym opowiem za chwilę. To tam właśnie u Bielińskich, nie natrafiając na żadne przeszkody, wzięłam się na dobre do pisania.
Jedyną cechą szczególną Rembertowa, małego miasteczka w pobliżu Warszawy, którego nigdy przedtem ani potem nie widziałam, były w owym czasie wielki poligon i zakłady zbrojeniowe wykorzystywane za okupacji przez armię niemiecką. Zakłady zatrudniały polskich robotników i stanowiły główne źródło utrzymania miejscowej ludności. Pracował tam także nasz gospodarz, Franciszek Bieliński. Mimo że był wykwalifikowanym robotnikiem, zarabiał o wiele za mało, żeby utrzymać na jakim takim poziomie czteroosobową rodzinę. Żona pomagała mu uzupełnić mizerny budżet rodzinny. Parała się szmuglem, a także, posiadając niepełne kwalifikacje położnej, wykonywała potajemnie skrobanki. Oba te zajęcia były wysoce ryzykowne i wykańczały Dankę fizycznie i nerwowo. Dlatego też niemal bez wahania zgodziła się przyjąć nas pod swój dach: wprawdzie było to jeszcze większe ryzyko, ale przynajmniej nie musiała teraz jeździć po wsiach, skupować żywności i handlować nią potem w Warszawie. Także zarobek był lepszy, choć płaciłyśmy jej mniej niż pani Serbinowej, a jadałyśmy to samo, co wszyscy. Danka ,bardzo o nas dbała. Przez większość dnia miałyśmy do własnej dyspozycji sporą i dobrze ogrzaną sypialnię. W nocy dzieliłyśmy ją z Danką i ośmioletnią Grażynką, podczas gdy pan Bieliński i trzynastoletni Zdzisiek sypiali w sąsiednim pokoju. Kiedyś Danka zgodziła się przyjąć do siebie tylko dwie osoby, bo uważała, że za mało miejsca dla trzech. Teraz jednak z dużą dozą dobrej woli rozwiązała pomyślnie ten problem, odstępując Mamie i mnie swoje małżeńskie łoże, dzieląc tapczan z Grażynką i w jej dziecięcym łóżeczku z siatką lokując Zosię.
  Część domu należąca do Bielińskich składała się z dwóch pokojów, kuchni, i niewielkiego stryszku, gdzie mieściła się też ubikacja. Parter zajmowała niejaka wdowa Pawlik z kilkunastoletnią córką. Kiedy zostawałyśmy w domu same, musiałyśmy zachowywać kompletną ciszę. Bieliński przyjął nas do siebie pod warunkiem że nikt się o tym nie dowie; nawet Pawlikowa i jej córka, choć te dwie wydawały się zupełnie nieszkodliwe. Z naszego okna przysłoniętego tiulowymi zazdrostkami widziałyśmy mały ogródek, furtkę i ludzi przechodzących ul1icą. W wypadku, gdyby przy furtce zatrzymał się ktoś obcy i budzący podejrzenie, miałyśmy niezwłocznie pobiec na strych i ukryć się tam. Między sklepieniem strychu a dachem była luka, w której mogłyśmy się od biedy zmieścić. Aby dostać się tam, należało wdrapać się po jakichś gratach, wpełznąć do środka przez wąski otwór i potem leżeć płasko jedna przy drugiej, bez możliwości poruszania się czy nawet swobodnego oddychania. Wypróbowałyśmy to dwukrotnie. Było nam niesłychanie trudno, ale schowek wydawał się bezpieczny.
  Przez większość dnia, gdy Bieliński pracował, a dzieci przebywały w szkole, byłyśmy w domu same z Danką. Krzątała się zwykle w kuchni, pochłonięta gotowaniem i szczęśliwa, że nie musi tłuc się po świecie z niebezpiecznym towarem. Często podśpiewywała sobie. Była z natury żywa i pogodna, w czym przypominała swoją najstarszą siostrę, panią Koterbinę. Pacjentki przyjmowała teraz rzadko. Zdarzało się jednak, że rano zjawiała się w domu jakaś zastrachana kobiecina i potem wymykała się chyłkiem przed powrotem dzieci ze szkoły. W takie dni musiałyśmy przez kilka godzin siedzieć nieruchomo u siebie, podczas gdy w sąsiednim pokoju odbywało się przerażające misterium. Mimo woli i bez wiedzy pacjentki stawałyśmy się świadkami jej cierpienia. Zza zamkniętych drzwi dochodziły nas jęki ci krzyki, plusk wody i rzeczowe komentarze Danki. Przyprawiało mnie to o mdłości. Na szczęście nie zdarzało się często. Przeważnie mogłam spędzać długie godziny na pisaniu do czasu, gdy dzieci wracały ze szkoły i zaczynały kręcić się po domu robiąc mnóstwo zamieszania. Były to zresztą dobre, pełne zrozumienia dzieci, na których można było polegać. Rodzice wpoili im twardą zasadę, że nie należy nigdy opowiadać o tym, co się dzieje w domu. Mogłyśmy im ufać. Danka zapewniała gorąco, gdy na początku Mama wyraziła pewne obawy. Więc ufałyśmy dzieciom. Z nich dwojga wolałam chłopca, bo był podobny do matki i jak ona życzliwy i pogodny. Dziewczynka natomiast poszła w ojca i nie posiadała wdzięku ani urody. Wydawało się, że nikt tego dziecka nie kocha. Często płakała i było mi jej żal, a jednak nie mogłam się zdobyć na to, by ją przytulić i pogłaskać po przetłuszczonych włosach. Wprawiało mnie to w poczucie winy.
  Z Franciszkiem Bielińskim prawie nigdy nie miałyśmy okazji rozmawiać. Wracał z pracy późno, zjadał obiad w kuchni i zaraz szedł spać. W niedzielę zawsze znikał z domu na długie godziny. Był milkliwy z natury i czuł się niezręcznie w naszej obecności. Tolerował nas jednak, podczas gdy żonę i dzieci było mu najwyraźniej trudno znieść.
  Do Bielińskich nikt nigdy nie przychodził w odwiedziny poza siostrą cioteczną Danki, Anielą. Nie miałyśmy okazji poznać tej kobiety osobiście, bo jej również nie wolno była wiedzieć o naszej obecności. Wpadała zwykle rano i przez wiele godzin siedziała z Danką w kuchni popijając erzatzową kawę i bez przerwy gadając. (...)
  Ukrywanie się w cudzych domach oznaczało nie tylko utratę kontaktu ze światem zewnętrznym, konieczność przestrzegania uciążliwych zakazów i wieczne niebezpieczeństwo. Zamknięte w czterech ścianach, skazane na bezczynność, byłyśmy także pozbawiane własnego życia. Mężczyźni i kobiety, którzy udzielali nam schronienia, a nawet ich dzieci, mieli swoje codzienne sprawy do załatwienia, problemy do rozwiązania, drobne kłopoty i poważne zmartwienia, jakieś osiągnięcia i niepowodzenia, chwile radości bądź smutku. Nasza egzystencja była pusta. Trwałyśmy po prostu, odmierzając czas. Pozbawione własnego życia, żyłyśmy cudzym. Dzieliłyśmy cudzą radość i cudze smutki. W każdym domu przejmowałyśmy się czymś zupełnie innym, W zależności od tego, czym żyli nasi kolejni gospodarze. Potrzebowałam dłuższego czasu i kilku kryjówek, by odkryć, że dla tych, którzy nas gościli, nasza obecność stanowiła coś więcej niż wielkie niebezpieczeństwo, codzienne niewygody oraz źródło dodatkowego zarobku. To, że żyłyśmy z nimi wpływało także na ich nastroje i zachowanie, wzmacniało ta co w nich było szlachetne, bądź to co było podłe. Czasami skłócało .ze sobą rodzinę, a kiedy indziej ją cementowało w zgodnym wysiłku, by pomóc i przetrwać. (...)
  Nie przestawałam pisać. Było to dla mnie błogosławieństwem, ucieczką od beznadziejnej rzeczywistości. Wieczorami czytałam moje kolejne opowiadania Mamie i Zosi. Im też pomagało to zapomnieć na chwilę o czasie teraźniejszym. Żadna z nich nie próbowała zapisywać własnych wspomnień. Wolały spędzać martwe dni na czytaniu książek, które Danka przynosiła nam z miejscowej wypożyczalni i na drobnych reperacjach garderoby rodziny Bielińskich. W odróżnieniu ode mnie, miały obie ogromny zasób cierpliwości i bez słowa skargi znosiły nie kończące się wyczekiwanie i wszelkie niedogodności naszego dnia powszedniego, przeciwko którym ja buntowałam się zaciekle i bezowocnie.
Choć byłam już prawie dorosła, musiałam wciąż jeszcze uczyć się wielu rzeczy od Mamy i nigdy nie dorosłam do tego, by stać się równie wyrozumiałą i silną duchowo jak ona. Zosia była bardziej podobna do niej w charakterze. Podówczas nie była już dzieckiem; miała wkrótce skończyć czternaście lat. Smukła i smagła, o długich, kruczoczarnych włosach, które splatała w gruby warkocz, z czarnymi oczyma pełnymi smutku, stawała się po trochu piękną kobietą. Nie przestała jednak być tą samą co dawniej milczącą dziewczynką przebywającą głównie we własnym świecie wewnętrznym. Mama i Zosia wiedziały już wtedy o liście katyńskiej, ale nie pogodziły się z myślą, że Ojciec zginął. Wszystkie trzy wierzyłyśmy, że żyje i że go po wojnie odzyskamy. To silne przekonanie pomogło nam przetrwać.
  Od Haliny, która dwukrotnie odwiedziła nas w Rembertowie, dowiedziałyśmy się o śmierci stryja Władka. Gdy zginął rozstrzelany na przedmieściach Warszawy, ona sama uciekła z dzieckiem do rodziny na wieś i przebywała tam przez trzy miesiące. Dlatego też nie mogła nam pomóc w momencie, kiedy jej pomocy najbardziej potrzebowaliśmy.
  Ciocia Mania przyjeżdżała do nas dwa razy w miesiącu. Wiadomości od Stefana i Jadzi były niewesołe. Opuścili Kotebów i mieszkali teraz u kogoś innego, gdzieś na Żoliborzu. Zaczę1i właśnie przywykać do nowego otoczenia, gdy Jadzia stwierdziła, że jest w ciąży. Życie z niemowlęciem w ukryciu, w warunkach śmiertelnego zagrożenia i w stałej gotowości do natychmiastowej ucieczki, było zupełnie niemożliwe. Nie świtała żadna nadzieja, że wojna ,skończy się przed przyjściem dziecka na świat. Więc Stefan i Jadzia, ludzie tak młodzi i zdolni, którzy tak bardzo się kochali i byli jakby stworzeni po temu, by stać się szczęśliwymi rodzicami zdrowego, udanego dziecka, musieli szybko podjąć rozpaczliwą decyzję. Siostra Cioci Mani, Helena, przyszła im z pomocą, więc problem został wkrótce rozwiązany. Ale Jadzia i Stefan nigdy nie otrząsnęli się z szoku i żyli w przygnębieniu. Mnie też ta sprawa bardzo przygnębiła i przez dłuższy czas nie mogłam spać po nocach.
  Dni, tygodnie i miesiące monotonnego życia uśpiły naszą czujność. Wydawało się, że zawsze już trwać ,będzie ten sam spokój i ta sama nuda, że nigdy, przenigdy nic się już nie zmieni - na lepsze ani na gorsze. Przyszła zima i gruba pierzyna śniegu okryła świat za oknem, pogłębiając w nas uczucie martwoty i osamotnienia.
  Pewnego dnia, gdy byłyśmy w domu same, przy furtce ukazali się dwaj rośli mężczyźni. Ubrani na czarno, odcinali się ostro na tle ośnieżonego ogrodu. Znad ramion sterczały im jakieś długie, spiczaste przedmioty. Bez pośpiechu kroczyli w kierunku domu. "Gestapo!" - szepnęła Mama blednąc z przerażenia. Zadrżałyśmy. Najokrutniejsi z prześladowców byli na naszym tropie.
  W mgnieniu oka znalazłyśmy się na strychu i ze sprawnością, jakiej tylko wielki strach może przydać, wcisnęłyśmy się w wąską szparę pod dachem i leżąc płasko jedna przy drugiej przestałyśmy oddychać. Na dole panowała cisza. Nie słychać było łomotania do drzwi frontowych ani trzasku wyważanych zawiasów. Przez chwilę łudziłyśmy się nadzieją, że gestapowcy odeszli. Lecz nagle tuż nad naszymi głowami rozległ się piekielny rumor, jak gdyby końskie kopyta galopowały po naszych mózgach; oprawcy byli na dachu, usiłując dobrać się do nas od góry. Leżałyśmy zmartwiałe. Liczyłyśmy ostatnie sekundy życia. Hałas narastał, i był nie do wytrzymania. Teraz, oprócz tupotu, jakieś złowieszcze zgrzyty i łoskoty przeszywały uszy i rozłupywały czaszki; mordercy rozwalali dach, żeby nas zagarnąć. Spośród pandemonium dźwięków dobiegł mnie nagle stłumiony chichot Zosi. Ona pierwsza zrozumiała, co się dzieje na dachu. Po chwili wszystkie trzy zatykałyśmy usta dłońmi, żeby nie wybuchnąć śmiechem. Dałyśmy upust wesołości dopiero gdy kominiarze skończyli robotę i poszli, i kiedy chwiejąc się z wyczerpania, wróciłyśmy do naszego pokoju. Wieczorem cała rodzina Bielińskich miała wielką uciechę, słuchając naszych opowieści. Musiałyśmy też jeszcze raz opowiedzieć o kominiarzach przy stole wigilijnym, bo nas dzieci bardzo o to prosiły.
  Gdy w sześć tygodni później przyszło prawdziwe niebezpieczeństwo, nie przeraziłyśmy się zbytnio. Możliwe, że ludzka zdolność doznawania strachu ma pewne granice; możliwe też, że można do strachu przywyknąć ,gdy żyje się z nim na codzień. Tak czy inaczej, zachowałyśmy zimną krew, gdy pewnej niedzieli w drzwiach naszego pokoju zjawili się znienacka trzej nieznajomi w wysokich butach i skórzanych kurtkach. Zosia powiedziała mi później, źe na ich widok uśmiechnęłam się nawet, jak gdyby ich wizyta była dla mnie miłą niespodzianką. Bogiem a prawdą, młodych mężczyzn nie widywałam od pół roku.
Podobnie jak w dwóch poprzednich wypadkach, nie wiedziałyśmy wtedy - i nie miałyśmy nigdy się dowiedzieć - w jaki sposób ci ludzie trafili na nasz ślad. W tym dniu przyjechała do nas właśnie Halina, więc być może - śledzili ją, bo była stale zamieszana w jakąś ryzykowną działalność i po jej tropie przypadkowo dotarli do nas. Byłyśmy tak  zaabsorbowane rozmową z naszym gościem, że nie patrzyłyśmy w okno i nie spostrzegłyśmy podejrzanych typów przy furtce. Bielińskiego i dzieci nie było w domu, a Danka poszła właśnie na pogawędkę do sąsiadki z dołu, zapominając zamknąć drzwi od mieszkania na klucz. Tak więc ci trzej bez przeszkód weszli do domu i zastali nas w naszym pokoju. Czy spodziewali się tego z góry, nie było do końca jasne. W każdym razie, gdy tylko na nas spojrzeli, nie mieli cienia wątpliwości, kim jesteśmy. Zachowywali się grzecznie, nie podnosząc nawet głosu. Oświadczyli, że mają rozkaz zabrać nas ze sobą i przekazać do obozu koncentracyjnego, gdzie może przeżyjemy wojnę, a może nie. Co to jest obóz koncentracyjny wiedziałyśmy już wtedy dobrze. Wyglądało na to, że mówią prawdę: rozmawiali ze sobą po niemiecku i mogli być rzeczywiście agentami Gestapo. Trzeba było wielkiej odwagi, żeby zaproponować im okup, Halina zdobyła się na to i jej oferta została z pewnym ociąganiem - przyjęta. Więc wręczyła zbirom wszystkie "górale", jakie miała w torebce, a potem amerykańskie dolary i brytyjskie funty szterlingi. Na szczęście czy też na nieszczęście miała przy sobie mnóstwo pieniędzy, które - jak się później okazało - nie należały wcale do niej, tylko do jej partnera, z którym robiła interesy. Gdy Danka wracała na górę ,spotkała na schodach szmalcowników; zadowoleni z łupu, pospiesznie opuszczali jej dom. W parę dni później pożegnałyśmy się na zawsze z rodziną Bielińskich.(...)

fragment ksiązki "ZIMA O PORANKU" Janiny Bauman (wydawnictwo Znak, Kraków 1989)