Wojciech Szymański

Wspomnienie spisane po latach.

Rok 1939 w oczach siedmiolatka.

Nasza rodzina

Moja relacja wymaga krótkiego wprowadzenia, zawierającego podstawowe informacje, które mogą być użyteczne dla lepszego zrozumienia tła prezentowanych w nim wydarzeń. Te wstępne dane dotyczą w pierwszym rzędzie moich najbliższych i mnie, czyli czteroosobowej rodziny Szymańskich. Mieszkaliśmy w tym czasie w Rembertowie , miasteczku położonym w pobliżu Warszawy, obecnie stanowiącym jedną z jego dzielnic. Rodzice, urodzeni prażanie, przenieśli się tam tuż po ślubie, na początku lat 20-tych XX wieku, w związku z nowym miejscem pracy mego ojca.

W tym czasie Rembertów był jeszcze niewielką osadą o korzeniach sięgających XIX wieku, wkraczającą stopniowo na drogę stabilnego rozwoju, zarówno pod względem wzrostu potencjału demograficznego, jak też budownictwa. W l. 20-tych i 30-tych XX w. ukształtowała się tu społeczność złożona z ludzi różnego pochodzenia, również - narodowościowego. Była wśród niej rosnąca warstwa, młodej, aktywnej inteligencji (z dużym udziałem nauczycieli), było sporo robotników przemysłowych, nie brakowało rzemieślników, kupców itp. Na wizerunek miejscowości, przedzielonej linią kolejową na dwie części – Stary i Nowy Rembertów, składały się również inne, wydzielające się grupy mieszkańców. Najliczniejsza, żydowska skupiona głównie w najstarszej jej części, nie tworzyła jakiejś wydzielonej enklawy i w zdecydowanej większości uczestniczyła aktywnie w różnych dziedzinach życia publicznego. Inna, rozproszona na przynależnych do Starego Rembertowa peryferyjnych osiedlach, o wiejskim raczej charakterze, nie cieszyła się ogólnie zbyt dobrą sławą (co często mogło być krzywdzące. Mówiono bowiem, że po części zamieszkiwali je ludzie z marginesu społecznego, eksmitowani przez carskie władze poza pierścień fortyfikacji otaczających Warszawę.

Wpływ na życie ośrodka i na jego stabilny rozwój miały przede wszystkim dwie instytucje. Pierwszą była duża fabryka produkująca amunicję, potocznie zwana "Pociskiem", w latach 1921-1939 największy pracodawca dla mieszkańców Rembertowa i okolic. Drugą - rozległy kompleks wojskowy, powszechnie znany jako "Poligon", a w rzeczywistości zawierający poza miejscem ćwiczeń (w tym - strzelań) artylerii , odziedziczonym po armii carskiej, także stopniowo powiększany zespół budynków i innych urządzeń służących w latach 30-tych XX w. przede wszystkim Centrum Wyszkolenia Piechoty (CWPiech.). Stąd obecność w Rembertowie licznych wojskowych , uczestniczących w życiu miasta i nadających mu swoisty koloryt, w tym - zawodowej kadry (wraz z rodzinami), od oficerów różnej rangi, do podoficerów włącznie.

Wiem, że moja matka długo nie mogła przywyknąć do tego prowincjalnego bytowania i zanim nie wrosła z powodzeniem w nowe środowisko, traktowała tę zmianę miejsca zamieszkania jako zło konieczne i rodzaj społecznej degradacji. Trudno się temu dziwić, skoro ich pierwszym lokum w Rembertowie lat dwudziestych było skromne pomieszczenie w przyfabrycznym drewnianym baraku. Z drugiej jednak strony młodzi małżonkowie poznali tam innych, podobnych im przybyszów z różnych stron, z częścią których nawiązali przyjazne, czy zgoła przyjacielskie kontakty na całe życie.

A oto nasze personalia w zgrubnym zarysie. Głowa rodziny – Robert (1891-1979), po ukończeniu z wyróżnieniem średniej szkoły zawodowej na Pradze, zdobył uprawnienia do wykonywania zawodu elektryka. Po kilku latach praktyki, m.in. przy elektryfikacji pałacu Kronenberga w Warszawie [nieodbudowanego po II wojnie], wcielony został do armii rosyjskiej, z przydziałem do wojsk technicznych, ściślej – do batalionu pontonowego, stacjonującego w Tichwinie, w okolicach Petersburga. W jego składzie wyruszył na wojnę w 1914 roku i zaliczył pełny szlak bojowy jednostki, poczynając od Nowego Korczyna, gdzie uczestniczył w budowie mostu przez Wisłę w pobliżu ujścia Nidy, a kończąc w roku 1918 na Dynaburgu (Łotwa), miejscu rozformowania jego jednostki.

1934 r. Wanda i Robert Szymańscy przed domem przy ul. Wawerskiej (ob. ul. Marsa, teren Zakładu Energetycznego).

 

Szczęśliwie, cały i zdrów, powrócił na Pragę. Wkrótce poślubił swoją bliską kuzynkę i potem – jak już wiemy – młodzi małżonkowie przenieśli się do Rembertowa, gdzie Robert otrzymał w nowo powstającej fabryce amunicji „Pocisk” dobrze płatną posadę kierownika ekipy elektryków. Jego wybranka, Wanda ( 1902-2002), z d. Pekin, po zaliczeniu kilku klas znanej praskiej pensji pani Rzeszotarskiej, była zmuszona okolicznościami (zubożeniem rodziny po śmierci ojca) do wczesnego podjęcia pracy w 1917 roku w miejskim Wydziale Zaopatrzenia, rozprowadzającym skąpe przydziały reglamentowanej żywność. Zatrudniało się w nim wówczas wiele innych, podobnych jej praskich panienek z tzw. "dobrych domów"; tam też zrodziły się jej długo nieraz trwające przyjaźnie. W tym trudnym czasie I niemieckiej okupacji, w okresie wielkiego niedostatku (często wspominała go po latach) i częściowej tylko wolności, była też skautką w jednej z nowo powstałych na Pradze drużyn.

Starszy z ich synów - Marek (1930-1993) w wieku 5 lat rozpoczął naukę w stosującej nowatorskie metody pedagogiczne prywatnej szkole pani Adamskiej w Rembertowie, zaliczając tym sposobem 4 klasy do roku 1939 . Tym m.in. mocno mi imponował, długo stanowiąc mój wzór do naśladowania. Ja byłem od niego młodszy o ponad 2 lata i w opisywanym roku skończyłem tylko I klasę tej samej szkoły.   

1937 r. Marek i Wojtek (z prawej) Szymańscy na skraju Rembertowa od strony Zielonej.


Dzięki stałej pracy ojca i jego niezłej pensji, sytuację materialną naszej rodziny można określić jako dobrą i stabilną, z tendencją wzrostową. Jej wyznaczniki to przede wszystkim kolejne zmiany wynajmowanych w Rembertowie mieszkań na te o wyższym standardzie oraz zatrudnianie na stałe pomocy domowej. Należało tu również posiadanie pojazdów zmechanizowanych, stanowiących pasję pana domu. Pierwszym był lekki motocykl marki "Wanderer". Drugim, dobrze mi już znanym, ciężki motor z koszem, amerykańskiej marki "Indian" (podobno odkupiony od "tego" Petersburskiego). I na koniec, po sprzedaży ostatniego pojazdu, była - nigdy niezrealizowana - przymiarka do kupna jego zastępcy w postaci samochodu - Polskiego Fiata. Stale obecne było też u nas radio, poczynając od pierwszego odbiornika lampowego zmontowanego przez ojca w latach 20-tych, a kończąc na dobrej klasy aparacie marki Philips. Nie mówiąc już o często używanych rowerach i trzymaniu kolejnych rasowych piesków. Dochodziły do tego częste wycieczki i regularne wyjazdy wakacyjne (w tym – nad Bałtyk w roku 1937). Poza tym wszystkim, dochodów ojca wystarczało jeszcze na systematyczne finansowe wspieranie mniej zamożnych bliskich krewnych.

Innymi słowy, powodów do narzekania nie było, tym bardziej, że rodzice rychło pozyskali grono nowych przyjaciół, związanych przeważnie z miejscem pracy ojca, dokąd stale napływali młodzi, wykształceni już po wojnie inżynierowie różnych specjalności (głównie chemicy). Spotykali się ze znajomymi chętnie i często, z różnych okazji ( i bez nich) - na towarzyskich wieczorkach, na których moja matka z zamiłowaniem i przejęciem serwowała swe nowe osiągnięcia kulinarne. W utrzymywaniu tych dobrych kontaktów nie stanowiło problemu to, że ludzie ci prezentowali różnorodne postawy i sympatie polityczne : od umiarkowanej lewicy w wersji PPS - po radykalną narodową prawicę; nieraz ostro ze sobą dyskutowali, ale do mocnych konfliktów i obrazy nie dochodziło. Na tym tle moi rodzice wypadali neutralnie, jako umiarkowanie prorządowi, wierzący w dobre intencje władz i ich oficjalne enuncjacje, ale przede wszystkim wysoko sobie ceniący (jak i inni ludzie z ich pokolenia) odzyskaną po latach niepodległość Polski.

Takie też było nasze wychowanie i dziecięce widzenie świata. Kształtowały je rozmowy z rodzicami i szkolne nauki, Swoje robiły także samodzielne wczesne lektury, przy tym nie tylko dziecinnych książeczek i pisemek ( "Płomyczka", czy innych); pasjami wertowaliśmy również rozmaite prenumerowane przez rodziców ilustrowane czasopisma (zwłaszcza ''Światowida", ale również miesięcznik „Morze”, czy nawet „Praktyczną Panią. Dobrą Obywatelkę”). Były też seanse filmowe w rembertowskim kinie, poprzedzane zawsze kroniką PAT-a, wypady do Warszawy łączone często ze spacerami po odnawianym Starym Mieście i wizytami w Muzeach ( na długo zapamiętane zwiedzanie Muzeum Wojska!).

1938 r. Robert Szymański z synami: Markiem i Wojtkiem (z prawej) w domu przy Al. Zwycięstwa (ob. ul. Komandosów) nr 23.

 

I wreszcie, mieliśmy możność obejrzenie wraz z ojcem ostatniej - jak się później okazało - w wolnej Polsce jesiennej wojskowej defilady. W mroźnym dniu 11 listopada 1938 roku staliśmy w okolicach Placu Trzech Krzyży, gdzie na pozbawionych liści drzewach ulokowało się mnóstwo gapiów. Największe wrażenie zrobił na mnie żołnierz z defilującej orkiestry któregoś z pułków kawalerii, walący zręcznie na przemian w dwa kotły przytroczone do obu boków konia. Na długo utkwił mi też w pamięci widok kolumny umundurowanych członków jakiejś paramilitarnej organizacji (powstańców śląskich?) maszerujących z karabinami trzymanymi poziomo w rękach.

Wspierały te wiadomości dziecięce zabawy i zabawki, z ulubionymi - wojskowymi na czele. Jak w wypadku innych naszych rówieśników, były to przede wszystkim żołnierzyki w różnej postaci, zwłaszcza te wycinane z arkuszy papieru, stanowiące dość wierne wizerunki polskiego wojska - od średniowiecza po wojnę polsko-bolszewicką i współczesność. Dzięki tym różnorodnym informacjom dysponowaliśmy całkiem niezłą wiedzą, zarówno na temat historii polskiego czynu zbrojnego (z wyróżnieniem - powstania styczniowego i legionów Józefa Piłsudskiego) jak i wyglądu oraz uzbrojenia naszych żołnierzy. Nie może wobec tego dziwić fakt, że wraz z rodzicami z ufnością weszliśmy w 1939 rok, przekonani o stale rosnącej sile naszej armii i o niezawodności jej naczelnego wodza, marszałka Edwarda Śmigłego Rydza, godnego następcy zmarłego w 1935 roku "Dziadka".

Ostatnie miesiące pokoju

Nie zapamiętałem z tego czasu jakiejś szczególnej atmosfery powszechnej niepewności i lęku w obliczu zbliżającego się zagrożenia . Wręcz przeciwnie, otaczała nas i udzielała się nam patriotyczna euforia. Jednym z jej objawów było wspieranie naszej armii poprzez powszechne świadczenie na FON (Fundusz Obrony Narodowej), z którego opłacano uroczyście przekazywany wojsku sprzęt, najczęściej w postaci karabinów maszynowych (co nader chętnie fotografowano lub filmowano i upubliczniano). Również i my mieliśmy swój wkład w to zbożne dzieło: ja wpłacając 2 złote ze świeżo założonej przez rodziców książeczki oszczędnościowej. Inne działania wiązały się z przekonaniem, że w ew. nowej wojnie zastosowane będą gazy bojowe. Z tego zakresu pamiętam szycie tamponów przeznaczonych do chwilowego zabezpieczenia w wypadku ataku gazowego oraz instruktaż sposobu ich zastosowania. W szkole posłużyłem również za modela w tej dziedzinie - założono mi prawdziwą maskę przeciwgazową i dla większego efektu polecono przemówić w niej do rówieśników, co wprawiło mnie w pewne zakłopotanie.

Poważniejszymi wydarzeniami było niewątpliwie wkroczenie jesienią 1938 roku naszej armii na Zaolzie, a potem - ostateczny rozpad Czechosłowacji wiosną roku następnego. Wiążą się z tym dwa epizody dobrze zapisane w mej pamięci. Jeden - dramatyczny: był to łamiący się głos szlochającego spikera czeskiego radia, mówiącego po zajęciu w 1939 roku Czech przez armię niemiecką, coś, co zabrzmiało wówczas dla mnie jak: "Biedna nasza armada!". Nie wiem, czy było to nagranie Polskiego Radia, czy też nasz ojciec trafił bezpośrednio na jakąś czeską stację? Słyszałem to na własne uszy, ale po dziś dzień nie natrafiłem w żadnym polskim tekście na potwierdzenie tego incydentu.

Wcześniejsze, związane z tym samym krajem, wydarzenie było dla naszej rodziny zdecydowanie przyjemniejsze. Mianowicie, nasz sąsiad w domu przy Al. Zwycięstwa nr 23 i bliski znajomy rodziców, inżynier Jerzy Zacharewicz został zmobilizowany jako porucznik artylerii do jednostki biorącej udział w zajmowaniu Zaolzia w roku 1938. Z wyprawy tej przywiózł dwa prezenty nabyte w czeskim Cieszynie. Były to: dla rodziców - wazonik z bardzo cenionego wówczas w Polsce czeskiego kryształu, dla nas - kilka dużych gumowych figurek czeskich żołnierzy piechoty przez długie lata, stanowiących przedmiot zazdrości rówieśników, właścicieli tylko ołowianych lub papierowych armii.

Na odnotowanie zasługuje również lokalne, rembertowskie wydarzenie, wpisujące się dokładnie w klimat tamtych czasów. Otóż wiosną lub wczesnym latem 1939 roku rozeszła się po mieście wiadomość o pożarze towarowego transportu stojącego na bocznicy w pobliżu stacji Rembertów. Miał on jakoby przewozić zaprowiantowanie dla miejscowego garnizonu. Wieść gminna od razu przypisała ten pożar działaniu niemieckich dywersantów. Oddawało to dobrze panujące wówczas nastroje, zasilane przez podawane często w prasie lub przez radio informacje o aktach dywersji niemieckiej V kolumny na ziemiach polskich. Brat i ja łatwo przyswoiliśmy sobie ten nowy dla nas temat. Nie omieszkaliśmy też przyjrzeć się miejscu zdarzenia. Zanotowałem w pamięci widok wojskowego żandarma z karabinem z nałożonym bagnetem, pilnującego pogorzeliska i niedopuszczającego ciekawskich zbyt blisko. A także jedyny w swoim rodzaju obraz - stosiki smoliście czarnych kul. Były to zwęglone pomarańcze, najpewniej przeznaczone dla oficerskiej kantyny.

Dla naszej rodziny najistotniejszym zdarzeniem tego czasu była przeprowadzka do nowego, większego i wygodniejszego mieszkania. Znajdowało się ono w świeżo powstałej części Starego Rembertowa, zwanej potocznie Kolonią Oficerską (w skrócie - Kolonią), gdzie, nie całkiem zgodnie z tą nazwą, zamieszkiwały również rodziny podoficerskie , czy wręcz - cywilne, niemające żadnych powiązań z wojskiem. My wprowadziliśmy się latem roku 1939 do świeżo ukończonego piętrowego budynku przy ul. Batorego pod nr 1 [obecnie ul. Markietanki], stanowiącego własność małżeństwa Stefana i Stefanii Bujańskich. Wówczas był to sam skraj osiedla, bo po stronie parzystej ulicy (raczej drogi bez umocnionej nawierzchni) znajdował się rozległy, pusty plac, rozciągający się ku wschodowi aż po uregulowany strumyk z czyściutką, pełną żywych stworzeń, wodą (za nim zaczynały się tereny Poligonu); były to ulubione tereny naszych dziecięcych zabaw . Dom ulokowano frontem z balkonami w stronę szosy wychodzącej z Rembertowa w kierunku Sulejówka oraz znajdujących się za nią torów kolejowych linii Warszawa - Siedlce (i dalej na wschód). Opisuję tak dokładnie jego położenie, bo odegrało ono istotną rolę dla przebiegu dotyczących nas, wrześniowych wydarzeń.

Państwo Bujańscy byli dawnymi znajomymi rodziców, jeszcze z okresu wspólnego zamieszkiwania w przyfabrycznych barakach koło "Pocisku". Stanowili oni zgodną, ale dość niecodzienną parę - ona była bowiem rodowitą warszawianką z tzw. „dobrego domu”, on natomiast wywodził się z mazowieckiej, licznej wiejskiej rodziny z okolicy Kałuszyna i był z profesji ogrodnikiem, a z zamiłowania w owym czasie, mając niewielką własną stajnię, zajmował się , wraz z pomocnikami, usługowo konnymi przewozami. Mieli 2 synów: starszego Zdziśka, z bliskiego naszym latom rocznika i młodszego Jurka. W tym nowym domu zamieszkał na parterze dobry znajomy gospodarzy, pan Bronisław Matejko z żoną. Była to ciekawa postać - mężczyzna o świetnej prezencji, ongiś w służbie w jednym z większych majątków na wschodnim Mazowszu, później przez pewien czas szofer gen. Michała Roli-Żymierskiego, a w omawianym czasie kierowca dyrektora Zakładów „Pocisk”. 

I do tego, jeszcze pachnącego świeżością domu wprowadziła się nasza rodzina, wraz z zatrudnioną od niedawna służącą. Była nią sprawiająca solidne wrażenie G. (imienia nie pamiętam), wywodząca się z rodziny niemieckich kolonistów zamieszkujących gdzieś na obszarze dość odległym od Warszawy w kierunku wschodnim ; z jakiś powodów odeszła od męża, po którym pozostało jej polsko brzmiące nazwisko . Towarzyszył nam też żywy, świeży nabytek, młody rasowy czarny podpalany jamnik krótkowłosy. pochodzący z hodowli w Sulejówku, ochrzczony przez naszego ojca imieniem Bibrek.

Po zagospodarowaniu nowego lokum, wyjechaliśmy cała rodziną na wakacje na Podbeskidzie, do Łętowni k/Jordanowa, gdzie fabryka "Pocisk" wynajęła dla swych pracowników skromnie wyposażoną (n. p. w drewniane sławojki na stoku w roli ubikacji) willę usytuowaną w bezpośredniej bliskości niewielkiego dopływu Raby. Z wyjazdu tego pamiętam kąpiele w krystalicznie czystej, ale płytkiej i zimnej wodzie, w której śmigały pstrągi (nasz miejscowy rówieśnik próbował bezskutecznie na nie polować przy pomocy zwykłego widelca osadzonego na kiju). Utrwaliły mi się również wycieczki po bliższej i dalszej okolicy, bardzo wówczas biednej; pospolity widok stanowiły tam drabiniaste wozy ciągnione przez krowy (nie woły!). Były też wypady do pobliskiego miasteczka - Jordanowa, m.in. na odpust, połączone z wizytą w miejscowej karczmie z grającą szafą jeszcze z austriackich czasów (niezbyt chętnie przyjmującą polski bilon!) i próbowaniem słonych precli oraz piwa (które mi zupełnie nie smakowało).

Powoli jednak atmosfera wokół się zagęszczała i rozmowy o ew. wojnie stawały się na tyle powszechne, że objęły również nas. I tak, przekonywaliśmy naszego miejscowego rówieśnika, że jeśli będzie wojna, to ją z całą pewnością wygramy, bo my mamy silną armię, a Niemcy - czołgi z tektury i w dodatku są oni słabi fizycznie, bo nie jedzą masła tylko jakąś okropną margarynę (nazwa znana nam również z opowieści matki o głodnych warszawskich latach 1915-1918). Była to oczywiście uproszczona, dziecięca wersja całkiem serio rozpowszechnianej wówczas propagandy.

Sytuacja w drugiej połowie sierpnia stała się już jednak na tyle poważna, że rodzice postanowili wracać do Rembertowa jeszcze przed upływem zaplanowanego terminu zakończenia naszego pobytu w Łętowni. Tu już zapanowała bardziej nerwowa atmosfera czynienia przygotowań na wypadek wojny. Przebiegały one wielokierunkowo. Gromadzono zapasy żywności i innych

niezbędnych do życia środków. Tych sklepikarzy, którzy chcieli się na tym dorobić i zawyżali ceny produktów, nazywano oficjalnie paskarzami, niejednokrotnie wymieniano z nazwiska i nawet skazywano na wysyłkę do karnego obozu w Berezie. Zalecano ludności kopanie, tam gdzie to było możliwe, przydomowych rowów przeciwlotniczych, co uczynili również lokatorzy naszego domu; uczestniczyliśmy w tym z bratem bardzo chętnie, bo zawsze lubiliśmy grzebać się w piasku. Powstał w ten sposób prawidłowy, zygzakowaty w planie wykop z przykryciem w postaci desek zasypanych ziemią. Propagowane było także naklejanie na szyby krzyżujących się pasków papieru - zabieg pilnie wykonany również przez naszych rodziców. Miał on jakoby zapobiegać wypadaniu szyb z powodu wstrząsów spowodowanych pobliskimi eksplozjami.

Z poważniejszych przedsięwzięć odnotować należy przydzielenie naszej rodzinie kompletu masek przeciwgazowych, oraz wojskowych zestawów - opatrunkowego i przeciw iperytowego. Stanowiło to wówczas rodzaj wyróżnienia i było związane z pracą ojca w przemyśle zbrojeniowym. Matka i my dwaj dostaliśmy wojskowe maski francuskie w błękitno-szarych płóciennych torbach [używanych przez nas później długo do zupełnie innych celów; zob. niżej], ojciec - polską w metalowej puszce.

Inne zapamiętane przeze mnie wydarzenia, to częstsze pojawianie się wojska w okolicach naszego nowego domu. Na duchu podnosił nas zwłaszcza widok zmotoryzowanych działonów artylerii przeciwpancernej, ćwiczących na tym rozległym, przyległym do niego placu. Ale także ćwiczebny przemarsz ciągnionych przez konie biedek z cekaemami utwierdzał w przekonaniu o sile i sprawności naszego wojska.

Nasza wrześniowa epopeja

Pierwszego września, w słoneczny, ale bardzo zimny poranek rodzice obudzili nas wcześniej niż zwykle, przekazując wiadomość o rozpoczęciu się wojny z Niemcami. Byli spokojni i opanowani, natomiast naszą dziecięcą reakcję określiłbym po latach jako rodzaj zaciekawienia nowo zaistniałą sytuacją. Słuchaliśmy radia podającego między wiadomościami zagadkowo brzmiące komunikaty, w których zrozumiałe były tylko wstępne słowa: "Uwaga, uwaga - nadchodzi ..." lub "Uwaga, uwaga - przeszedł..." Po nich następowała wyliczanka szeregu niezrozumiałych dla nas słów, przeplatanych liczbami. Z wydarzeń tego dnia zapamiętałem jeszcze odgłosy walki powietrznej rozgrywającej się gdzieś wysoko jakby nad naszym domem. Te odległe, krótkie, przerywane serie karabinów maszynowych mam w uszach do chwili obecnej (a huku silników - nie!). Czuję również chłód dębowego parkietu w stołowym pokoju, na który padłem wtedy w ataku paniki.

Jednak najistotniejsze dla naszej rodziny (i brzemienne w skutki!) było coś innego. Rodzice zadecydowali, że nasza matka i my mamy opuścić na pewien czas Rembertów. Byli co prawda przekonani o szybkim zwycięstwie naszej armii i jej sojuszników, ale z drugiej strony obawiali się, że Rembertów ze względu na bliskie sąsiedztwo obiektów wojskowych i zakładu przemysłu zbrojeniowego może być w pierwszej kolejności narażony na niemieckie naloty. Dochodziła jeszcze do tego świadomość eksponowanego usytuowania domu, do którego żeśmy się świeżo sprowadzili, a zwłaszcza - bezpośredniej bliskości ważnej linii kolejowej. Szybką realizację powziętej decyzji umożliwiały dwa powiązane ze sobą fakty. Nasz sąsiad z parteru, kierowca pan Matejko (wzmiankowany wyżej) mógł dysponować dobrym środkiem transportu w postaci wypożyczonej ze swego zakładu półciężarówki, natomiast gospodarz - pan Bujański miał liczną rodzinę i znajomych na mazowieckiej wsi, mogących nam udzielić okresowego schronienia.

Tak więc, po spakowaniu do zamykanych na kłódki pojemników (wiklinowego kosza i brezentowego worka) oraz załadowaniu na samochód zarówno rzeczy niezbędnych, jak głównie pościel oraz ubiory na zmianę, ale też naszych wybranych zabawek (ostatnie prezenty - kolejka nakręcana i pudło ołowianych polskich żołnierzyków), wyruszyliśmy, wraz z właścicielką domu panią Bujańską i jej dwoma synami, nocą pierwszego września w kierunku na wschód od Rembertowa. Matka miała ukryte na piersiach, w specjalnie uszytym woreczku pieniądze z ostatniej, zwiększonej wypłaty ojca. Zabraliśmy też ze sobą naszego jamnika. Słowem, wyglądało to tak, jakbyśmy wybierali się na kolejne, dodatkowe wiejskie wakacje; z tą jednak różnicą, że tym razem wieźliśmy również ze sobą przydziałowe maski gazowe i materiały sanitarne, W domu został ojciec ze względu na kontynuację produkcji przez fabrykę "Pocisk". Opiekę nad gospodarstwem sprawować miała również nasza służąca G.

Z nocnej eskapady zapamiętałem dwa wyraziste obrazki. Pierwszym, bez związku z wydarzeniami wojennymi, były malowniczo wyglądające w nocy pożary mijanych torfowisk. Drugim - ściśle militarnym, wyraźnie rysujące się w mroku, skierowane w górę, lufy baterii armat przeciwlotniczych. Widok ten wywołał w moim bracie Marku patriotyczną bitewną euforię, wyrażoną pełnym pretensji, acz mało sensownym, okrzykiem : "Dlaczego one nie strzelają !?".

Naszym celem podróży stała się niewielka wieś Patok, sąsiadująca bezpośrednio od południa z miasteczkiem Kałuszyn, odległym o kilkadziesiąt kilometrów od Rembertowa. Zamieszkaliśmy tam w drewnianej chacie ulokowanej przy wiejskiej drodze, w pobliżu jej skrzyżowania z szerszym piaszczystym traktem wychodzącym z miasta. Na przeciw wejścia do domu, za ową drogą, rozciągało się ściernisko po świeżo skoszonym i zebranym zbożu, obok niego stała stodoła i znajdował się konny kierat obudowany kamiennym murkiem. Dalej płynął wąziutki i płytki strumyczek z czystą wodą. Tak wówczas wyglądało miejsce naszych codziennych zabaw.

Ćwiczyliśmy bezpieczne (bezbolesne) przechodzenie na bosaka przez ściernisko, jednak zalecane nam w tym wypadku posuwiste stąpanie nie zawsze okazywało się skuteczne! Obudowa kieratu służyła do zabawy nakręcaną kolejką. W strumyku puszczaliśmy czółenka wykonane z kory, co raz zakończyło się dla nas małym dramatem, kiedy to utonął i nie dał się odnaleźć ołowiany żołnierzyk, lekkomyślnie postawiony na takiej łódeczce.

Dziwne, że tak głęboko zapadła w moją pamięć topografia naszej tymczasowej wiejskiej siedziby, natomiast niczego nie jestem w stanie powiedzieć wprost o goszczących nas właścicielach domu. Z pewnością byli oni w jakiś sposób powiązani z naszym rembertowskim gospodarzem Stefanem Bujańskim (jego brat z żoną?) i zapewne nie mieli potomstwa w bliskim nam wieku, bo nie zapamiętałem z Patoku udziału w naszych zabawach jakiś miejscowych dzieci.

Takie nasze beztroskie zajęcia trwały przez szereg dni. Tocząca się wojna wciąż pozostawała dla nas czymś bardzo odległym. Wieści o niej dochodziły z opóźnieniem (z powodu braku radia) i to zrazu w wersji hurra optymistycznej (bombardowanie Berlina, zwycięska francuska ofensywa i inne podobne fantazje), później, w miarę pogarszania się sytuacji Polski, przybierające nieraz postać - hiobowych, jak ta (fałszywa) o zajęciu i sprofanowaniu przez wojsko niemieckie Klasztoru Jasnogórskiego. Bardziej realne wojenne wydarzenia stanowiły na razie powtarzające się przeloty sunących wysoko, powoli na wschód eskadr, połyskujących w słońcu, niemieckich bombowców. Po upływie pewnego czasu od ich przelotu słychać było w oddali wybuchy bomb. Mówiono, że to bombardowanie zakładów w Białej Podlaskiej .

Z innych epizodów z tego względnie spokojnego okresu w naszym ówczesnym bytowaniu, zapamiętałem dwa. ilustrujące na różne sposoby aktywność mieszkańców pobliskiego Kałuszyna. Pierwszy, to ćwiczenia żeńskiej (!) drużyny Ochotniczej Straży Pożarnej, sprawnie obsługującej ręcznie napędzaną pompę, odbywające się w centralnym punkcie wsi Patok i podziwiane przez sporą grupkę gapiów.

Drugi był bardziej złożony i ściślej wkomponowany w klimat owych niespokojnych czasów. Otóż pewnego dnia, stojąc na otwartej przestrzeni, zauważyliśmy w dali, na horyzoncie, kołujący powoli przez dłuższy czas samolot. Nie minęło wiele czasu i usłyszeliśmy od strony Kałuszyna narastający gwar ludzkich głosów, a potem zobaczyliśmy biegnący spory głośny tłumek mężczyzn, z żołnierzem, w czapce garnizonowej i z bagnetem przy pasie, na czele. Z widłami, siekierami i innym podręcznym "orężem", obwieszczających, że celem ich wyprawy jest schwytanie zrzuconych niedawno niemieckich dywersantów . Rychło wracali z niczym (samolot był z pewnością polski), ale incydent ten dobrze oddaje panującą wówczas psychozę zagrożenia niemiecką dywersją, częstokroć z pewnością realnego, ale nie rzadko powodującą oskarżanie ludzi całkiem niewinnych. Np. w naszej dziecinnej optyce podejrzanym mógł być nawet napotkany ksiądz, jeśli tylko był ubrany w nowiutką sutannę i poruszał się na nowym i bardzo czystym rowerze.

Pierwszym zwiastunem zmian zachodzących w naszym codziennym rodzinnym życiu była wizyta w Patoku znacznie od nas starszego kuzyna Czesława Sikorskiego. Ubrany w harcerski mundur wpadł do nas na chwilę, w przerwie swej pieszej wędrówki na wschód, aby przekazać wiadomość, że fabryka "Pocisk" (w której był od niedawna zatrudniony jako praktykant) zawiesiła produkcję i część jej męskiej załogi (w tym nasz ojciec) podąża w zwartej, rowerowej kolumnie w kierunku wschodnim, w celu wznowienia gdzieś tam działalności zakładu. Trudno mi po latach odtworzyć, z jaką reakcją z naszej strony spotkała się ta informacja. Matka z pewnością była zaniepokojona, ale nie dała tego po sobie poznać.

W centrum bitewnych wydarzeń.

Po kilkunastu dniach takiego względnie spokojnego bytowania nasza sytuacja uległa raptownej zmianie. Zapoczątkował ją znamienny poranny incydent. Otóż po śniadaniu pobiegliśmy jak zwykle na swoje stałe miejsce zabaw na przeciw chaty. Tam usłyszeliśmy szybko narastający w powietrzu od zachodniej strony warkot silnika. Za chwilę przeleciał bardzo nisko nad nami polski samolot górnopłatowy (na pewno - nie myśliwiec, bo ich wygląd był nam znany), a tuż za nim, ścigający go - niemiecki. Nie pamiętam, żeby strzelał, ale sam widok samolotu z czarnymi krzyżami na skrzydłach podziałał na nas piorunująco i rzuciliśmy się do panicznej ucieczki w kierunku domu. Nie zwracaliśmy przy tym uwagi na zachowanie należytej ostrożności przy pokonywanie rżyska, czego efektem było podziurawienie pięt na ostrych źdźbłach słomy. Mój starszy brat Marek twierdził potem, że widział twarze obu pilotów. Było to wysoce prawdopodobne, ale sam nie jestem w stanie tego potwierdzić.

Kolejne, następujące potem wydarzenia, zapamiętałem w postaci serii sytuacji, której ścisłej wewnętrznej chronologii nie jestem do końca pewny, co jednak nie ma raczej większego znaczenia dla całości obrazu. Najpierw dał się słyszeć od północy stopniowo narastający huk armat, potem również odgłosy serii z karabinów maszynowych. Z tej fazy utrwaliły mi się w pamięci dwa powiązane ze sobą zdarzenia. Widownią obu był polny trakt wychodzący z Kałuszyna przez Patok, w obu też uczestniczyły polskie wojskowe, pomalowane na zielono, konne wozy taborowe. W pierwszym wypadku na wolno jadącym pojeździe leżeli ranni, obandażowani polscy żołnierze, a za nim szła drobna kobieta w za dużym wojskowym płaszczu i w polskim hełmie piechoty na głowie; na zawsze wrył mi się w pamięć taki szczegół, jak zwisające luźno z obu stron jej twarzy, niezapięte pod brodą, rzemyki hełmu.

Drugi incydent zaliczyć można raczej do kategorii tragikomicznych. Otóż zobaczyliśmy taki sam stojący, porzucony wóz taborowy, bez zaprzęgu, przechylony na bok, z uszkodzonym jednym drewnianym kołem (lub złamaną osią?). Na wierzchu ładunku zapakowanego w worki, leżał nowiutki polski ręczny karabin maszynowy. Miejscowi mieszkańcy błyskawicznie "zaopiekowali" się tym niestrzeżonym dobrem (z pominięciem rkm-u), przy czym jeden z biegnących mężczyzn dźwigał na plecach duży wór, zupełnie nie zwracając uwagi na to, że jest on dziurawy i strumyczkiem wysypuje się z niego cukier.

Ponieważ położenie stawało się coraz bardziej groźne, schroniliśmy się z matką (chyba wczesnym popołudniem) do obszernej wolnostojącej piwnicy usytuowanej w centralnym miejscu Patoku. Znajdowało się w niej już więcej osób - kobiet i dzieci, siedzących na świeżo posłanej słomie (wśród nich także Stefania Bujańska z synami - Jurkiem i Zdzichem). Na razie było tam na tyle cicho i spokojnie, że mogłem się oddać lekturze elementarza (nie pamiętam, czy leżał tam, czy też przyniosło go któreś z przebywających z nami w tym schronieniu dzieci). Z pewnym zdziwieniem odkryłem przy tym, że różni się on w szczegółach od mojego - jest w nim i gospodarski żywy inwentarz (zamiast znanego mi "Asa psa Ali") i prezentacja innych szczegółów wiejskiego życia. Sytuację zmieniło całkowicie nagłe pojawienie się w otworze wejściowym do piwnicy nieznanego nam rosłego mężczyzny, który zdążył tylko powiedzieć, że jego żona zginęła, przygnieciona belką palącego się domu, po czym zemdlony runął z piwnicznych schodków do wnętrza jak kłoda.

Incydent ten spowodował opuszczenie przez nas i inne osoby piwnicznego schronienia i ucieczkę (z obawy przed podobnym zagrożeniem) na otwartą przestrzeń. Było to późnym popołudniem, a nowe miejsce stanowiło pole ziemniaków tuż za wsią. Leżeliśmy tam w bruzdach na tyle długo, że ktoś zdążył rozdać kromki świeżego wiejskiego chleba i podać kubek świeżego, jeszcze ciepłego mleka od jakiejś stojącej w pobliżu krowy. Dziwne, ale ja kapryśny miejski niejadek spożyłem ten posiłek z przyjemnością! Zapadł zmrok i strzelanina jakby oddaliła się i przycichła. W pewnym momencie pojawił się w pobliżu nas, niezbyt dobrze widoczny w ciemnościach, niemiecki żołnierz i powiedział dziwną polszczyzną, z twardym akcentem , coś co zapamiętałem z grubsza tak: " Możeta wracać do chałupy, już jest koniec". Skorzystaliśmy chętnie z takiego zaproszenia, a wracając do swego miejsca zamieszkania zobaczyliśmy po drodze przejeżdżających przez Patok niemieckich motocyklistów ubranych w długie płaszcze, dobrze widocznych na tle pojedynczych pożarów (strzech oraz wysokiej topoli). Boleśnie odczułem ten pierwszy dla mnie, tak wyrazisty widok nieprzyjacielskich żołnierzy.

W domu położyliśmy się spać i znużeni wrażeniami dnia zasnęliśmy głęboko. Jakoś kilka godzin po północy obudziła nas po cichu matka, każąc wstać i ubrać się (chyba kładliśmy się tylko częściowo rozebrani?). Na zewnątrz słychać było strzelaninę i ktoś (zapewne nasz gospodarz) powiedział, że drzwi chaty są zaparte od zewnątrz i ktoś za nimi stoi, a w kieracie naprzeciw domu znajduje się karabin maszynowy. Szybko zapadła decyzja o ucieczce przez tylne okno wychodzące na niewielki przydomowy sadek. Najpierw wysadziliśmy naszego jamnika , a potem wyskoczyliśmy my, wraz z gospodarzami. Mój brat Marek twierdził, że usłyszał wtedy głośny okrzyk (komendę): " legioniści do mnie !" [ kiedyś w to nie wierzyłem, ale obecnie, po odpowiednich lekturach uważam za całkowicie prawdopodobne; zob. poniżej] 

Z sadku wybiegliśmy pochyleni, kierując się na wychodzący z Kałuszyna przez Patok polny trakt. Wtedy pierwszy raz w życiu usłyszałem świst przelatujących blisko kul karabinowych i zobaczyłem groźne, choć w ciemnościach malowniczo wyglądające, zjawisko - paciorki świetlnych pocisków wystrzeliwanych seriami z karabinów maszynowych. Później, już wyprostowani, wędrowaliśmy kilka godzin (chyba z przerwami?) w przewadze w otwartym terenie , aż do bladego świtu. Po drodze mijaliśmy pojedyncze, niewielkie, zbłąkane grupki polskich żołnierzy, z których zapamiętałem oddziałek cyklistów prowadzących rowery oraz oficera w hełmie piechoty, z mapnikiem w ręku pytającego o drogę. Natomiast zupełnie uleciał mi z pamięci moment dotarcia, po przejściu w sumie tylko kilku kilometrów, do naszej kolejnej, czasowej siedziby.

Mieściła się ona na skraju niewielkiej, rozproszonej wsi Natolin, położonej w pobliżu znanego w owych czasach sanatorium przeciwgruźliczego w Rudce i oddzielonej torami linii Warszawa - Siedlce od sąsiedniej, większej wsi - Grodziska. Najważniejszym punktem w okolicy była jednak osada Mrozy, z dużą stacją kolejową. Zagospodarowaliśmy się w chacie ulokowanej na skraju wsi, na niewielkim wzniesieniu. Przy tym matce udało się jakimś sposobem przetransportować tu z Patoka te nasze dwa ciężkie pojemniki z odzieżą i pościelą (jak sądzę, podziałał tu łańcuch dobrej woli krewnych i znajomych państwa Bujańskich.). I to bez większego uszczerbku, bo tylko z wiklinowego kosza, leżącego czas jakiś na polu, ktoś wyciągnął z wierzchu , wciskając rękę pod pokrywę (nie forsując kłódki), kilka drobiazgów, wśród nich, zupełnie nie przydatne w wiejskim życiu, szyny naszej nakręcanej kolejki.

Dziś może się to wydać dziwne, ale w odległości zaledwie kilku kilometrów na południe od objętych działaniami wojennymi miejscowości znaleźliśmy tam na kilka dni oazę względnego spokoju, obszar znajdujący się nadal pod kontrolą naszego wojska. Umożliwiło to nam penetrowanie najbliższej okolicy. Docieraliśmy do pobliskiego młyna wodnego, w którego zabudowaniach zamieszkiwały czasowo dwie sympatyczne panie z Warszawy, wraz z naszą rówieśniczką Basią (funkcjonującą później w naszych rodzinnych wspomnieniach jako "Basia z młyna"). Gościliśmy tam nie raz, przy czym jednym z celem naszych odwiedzin było wypożyczanie książek. Negatywny ich element stanowił kontakt z pilnującym zabudowań złośliwym wiejskim kundlem. Co prawda był on przywiązany do łańcucha, ale ruchomego, zamocowanego do długiego, szeroko rozpiętego drutu, co umożliwiło mu dobieranie się do naszych łydek, a przede wszystkim - bolesne pokąsanie naszego biednego, ufnego jamnika.

Najwięcej atrakcji dostarczyły nam, zwykle poranne, wyprawy w okolicę przejazdu kolejowego. Mogliśmy wtedy obserwować odbywający się na torach ruch, nie cywilny jednak, ale wyłącznie pojazdów wojskowych. Najciekawszym był dla nas widok szybko przemieszczającego się pociągu pancernego, pomalowanego w barwy ochronne - wielkie plamy żółte, brązowe i zielone. Po raz pierwszy podziwiałem go wespół z Markiem, po raz drugi (chyba tego samego dnia po południu) przy torach stał tylko mój brat i wtedy ktoś z załogi pociągu rzucił mu dużą puszkę marmolady i paczkę wojskowych pszennych sucharów. Widzieliśmy też co najmniej jeden transport wojskowy, złożony m.in. z zadaszonych wagonów towarowych, jadący w kierunku wschodnim. Siedzący w nich żołnierze ochoczo wykrzykiwali do ludzi stojących wzdłuż torów, że "jadą na bolszewika" [!?]. Najpewniej tak sobie tłumaczyli (sami bądź pod sugestią swych przełożonych) ten odwrotny od niemieckiego natarcia kierunek jazdy pociągu. Zapamiętałem to doskonale, wtedy nie zdając sobie zupełnie sprawy z sytuacyjnego absurdu takiej informacji [zob. niżej - Po latach…].

Zapowiedzią końca krótkiego okresu spokoju w tej okolicy było najpierw zauważone przez nas zajmowanie pozycji przez jakieś działo, w sporej od nas odległości, w kierunku na miejscowość Sosnowe; raczej nie widzieliśmy jednak, żeby strzelało. Bezpośrednie ostrzeżenie dla nas stanowił niebezpieczny incydent z następnego [?] dnia. Pobiegliśmy mianowicie do pobliskiego, zadaszonego stogu siana. Marek wspiął się na górę z wypożyczoną z młyna książką (I tomem "Ogniem i mieczem"), ja natomiast zostałem na dole. Nie trwało to długo i nagle usłyszeliśmy znane nam już dźwięki - świsty karabinowych kul. Najpewniej ktoś uznał, że na stogu ulokował się nieprzyjacielski obserwator i chciał go zlikwidować, na szczęście niecelnie, bo zapewne strzelał ze znacznej odległości. Taka nasza ówczesna interpretacja tego wydarzenia wydaje mi się prawdopodobna i dziś. Wprawiło nas ono w szybki ruch w kierunku domu.

Nie pamiętam dokładnie kiedy, ale chyba tego samego dnia po południu sytuacja stała się jeszcze groźniejsza. Artyleryjska kanonada i strzały karabinowe przybliżyły się na tyle, że wraz z naszymi gospodarzami ukryliśmy się w położonej na polu blisko chaty w której mieszkaliśmy niewielkiej, wykopanej w piasku, zadaszonej jamie na kartofle, gdzie towarzyszyły nam również polne myszki i małe żabki. Nie zapamiętałem, czy siedzieliśmy tam całą noc, czy też tylko do późnego wieczora. Natomiast wyraziście zanotowałem dwa wydarzenia związane z tym miejscem.

Pierwsze wynikało bezpośrednio z rozgrywających się wtedy działań wojennych. Mianowicie, w pewnym momencie w otworze wejściowym do naszej jamy pojawiło się dwóch polskich żołnierzy w szarych lotniczych mundurach, z karabinami w rękach i z granatami obronnymi przymocowanymi do pasów. Jeden z nich miał zakrwawiony opatrunek na dłoni. Nie pamiętam, czy pytali tylko o lekarza, czy również o drogę. Po chwili zniknęli w ciemnościach, skierowani do pobliskiego sanatorium w Rudce.

Niezamierzonym bohaterem drugiego wydarzenia byłem ja. Po kilku godzinach siedzenia w tej jamie dostałem bardzo wysokiej gorączki, która doprowadziła mnie do stanu półświadomości. Miałem jakieś gorączkowe zwidy i powtarzałem w kółko zdanie : "To nieprawda, że Polski nie będzie!?". Matka, zaniepokojona, czy nie złapałem jakiejś groźnej infekcji, sprowadziła jakimś cudem lekarkę z sanatorium w Rudce. Okazała się nią znana nam z Rembertowa, lekarka dr Przeździecka , która orzekła, że właściwie to nic mi nie jest i ten wysoki skok temperatury ma wyłącznie nerwowe podłoże. Nie pamiętam zupełnie, czy coś mi zaaplikowała, ale rzeczywiście gorączka szybko ustąpiła.

Kolejnym epizodem z tej serii była nasza eskapada do odległego o kilka kilometrów majątku w Kuflewie [chyba odbyta furmanką w dniu następnym?] położonego na uboczu od trwającego nadal bitewnego zagrożenia. Zostaliśmy tam, w dworskim czworaku, tylko na jeden nocleg. Wiąże się z tym mało dla mnie przyjemne wrażenie smakowe. Otóż miejscowi poczęstowali nas, przybyszów, świeżo usmażoną wieprzową wątróbką. Ja, mimo głodu, nie byłem w stanie przemóc mojej głębokiej niechęci do tej potrawy, Musiałem wobec tego obyć się lekko nadpleśniałym wojskowym razowcem, zapitym zbożową kawą.

Zupełnie nie pamiętam, czy końca intensywnych działań wojennych w okolicy doczekaliśmy się jeszcze w Natolinie, czy też raczej już w kolejnym miejscu naszego pobytu - w pobliskim Trojanowie? Natomiast dokładnie zanotowałem obraz zastany wówczas w trakcie wypadu z bratem na miejsce naszych uprzednich wycieczek, tj. na torach kolejowych w pobliżu przejazdu we wsi Grodzisk. Otóż stało tam kilka porzuconych (nieuszkodzonych) zakrytych wagonów towarowych z otwartymi drzwiami. Obok na nasypie walała się broń i inny polski wojskowy sprzęt, Najmocniej wbił mi się w pamięć widok kilku ckm-ów stojących na podstawach oraz licznych karabinów bez ( odłamanych) kolb. Nas wtedy interesowało jednak bardziej coś jadalnego i po dłuższym myszkowaniu po wagonach odnotowaliśmy mały sukces w postaci znalezienia kostek kawy zbożowej z cukrem, wchodzących w skład żołnierskich racji. Zapuściliśmy się wtedy również za przejazd kolejowy, na skraj wsi Grodzisk. Widzieliśmy tam pojedyncze spalone chaty i leżące, wzdęte trupy krów. I w tym ponurym pejzażu pojawiła się sunąca cicho i powoli duża elegancka limuzyna z odsłoniętym dachem, w której na tylnym siedzeniu siedział tylko jeden niemiecki oficer w pełnym, eleganckim umundurowaniu. Co obecnie może się wydawać dziwne, nie zapamiętaliśmy żadnej towarzyszącej mu eskorty, więc jej w tym momencie najpewniej nie było.

Następne dni naszego pobytu na wsi minęły już spokojnie i pewnie dlatego zlały mi się w pamięci w jedną, czasowo niedającą się precyzyjnie podzielić całość. Mieszkaliśmy wtedy we wsi Trojanów, w chacie sympatycznej rodziny brata Stefana Bujańskiego (naszego rembertowskiego gospodarza), młodego małżeństwa z małym synkiem. Poznaliśmy wtedy normalną wiejską codzienność na mazowieckiej wsi, lekko tylko zakłóconą obecnością nad programowych osób, w tym - naszej trójki. Zapamiętałem z niej takie atrakcje, jak spanie na podłodze w pościeli posłanej na warstwę słomy i poranne budzenie przez natrętne muchy. Było ich w tym ogólnie czystym domu mnóstwo i wieczorami na ciepłym pobielanym piecu tworzyły rodzaj żywego, połyskującego i buczącego kobierca. Powodem takiego stanu rzeczy było, nierzadko spotykane wówczas na polskiej wsi, bezpośrednie sąsiadowanie ze sobą drzwi do części mieszkalnej z wejściem do obory i chlewka.

Z przeżyć zdecydowanie przyjemniejszych, wspominam złożony rytuał pieczenia chleba na chrzanowych liściach, rozpoczynający się od długiego wyrabiania w drewnianej dzieżce ciasta z zakwasem. Okrągłe bochenki, pierwsze z wyrobionym znakiem krzyża, wędrowały na łopacie do nagrzanego pieca. Trwającemu dłuższy czas wypiekowi towarzyszył niepowtarzalny zapach, a potem był smak świeżej kromki chleba z masłem (zwłaszcza jego chrupiącej skórki).

Powrót do Rembertowa.

Na początku października wyruszyliśmy furmanką wraz z całym bagażem i zabiedzonym jamnikiem Bibrkiem w drogę powrotną do domu. Po drodze - nie pamiętam dlaczego - zajechaliśmy do pierwszego miejsca naszego wrześniowego pobytu, czyli do wsi Patok pod Kałuszynem. Zatrzymaliśmy się tam na chwilę i zobaczyliśmy liczne pogorzeliska, w tym - chaty, w której mieszkaliśmy ; poczuliśmy nadal unoszący się w powietrzu swąd spalenizny. Nie wiem natomiast, jakiż to zapach przywabił naszego psa i skłonił go do nagłego pogonienia w głąb wsi. Podjęte przez nas natychmiast poszukiwanie i głośne nawoływanie nic nie dało. Przynaglani przez naszego woźnicę z żalem musieliśmy się rozstać z wiernie towarzyszącym nam do tej pory czworonogim przyjacielem. Zostały tam również nasze żołnierzyki, zapewne stopione w kształt ołowianych placuszków.

Na szosie w kierunku Rembertowa prawie nie było widać pozostałości po działaniach wojennych. Z jednym tylko wyjątkiem – porzuconego na lewym poboczu, pomalowanego w barwy ochronne, polskiego samochodu pancernego, Obecność wojska niemieckiego nie manifestowała się po drodze szczególnie imponująco i groźnie. Mijały nas bowiem głównie pojedyncze pojazdy konne – duże platformy na gumowych kołach, ciągnięte przez rosłe perszerony. Różniły się one ogromnie od dobrze nam znanych z wrześniowych dni, prostych polskich wozów taborowych. I w takich to okolicznościach, z radością zobaczyliśmy niespodzianie naszego ojca jadącego w naszym kierunku na rowerze. Przesiadł się na furmankę wraz ze swoim pojazdem i odtąd już zawsze byliśmy razem. W drodze opowiedział nam w skrócie swoje wrześniowe przeżycia i zdał relację z sytuacji w Rembertowie, z którego tego dnia wyjechał. Jego opowieść, do której potem jeszcze nie raz z detalami powracał, brzmiała następująco. Zwarta w dniu wyjazdu 8 września rowerowa kolumna ewakuacyjna pracowników „Pocisku”, stopniowo ulegała rozproszeniu i na końcu ojciec pedałował wytrwale na wschód już z jednym tylko towarzyszem wędrówki – inżynierem Michałem(?) Marciniakiem. Podczas jazdy przez Wołyń udało im się szczęśliwie uniknąć poważniejszych incydentów z udziałem, przeważnie wrogo nastawionej, ukraińskiej ludności. I tak dotarli aż w okolice Równego, gdzie wjechali prosto na sowiecką kolumnę pancerną. Na szczęście perfekcyjna znajomość języka rosyjskiego przez naszego ojca podziałała w tym wypadku pozytywnie. Dowódca jednostki nie uznał ich bowiem za polskich szpiegów, ale nakazał natychmiastowy „w tył zwrot” i powrotną jazdę, co skwapliwie wykonali i obaj pomyślnie dojechali na rowerach do Rembertowa. Po dotarciu do domu ojciec dowiedział się o ostatnim miejscu naszego pobytu i wyruszył w drogę, żeby nas z niego zabrać. Taka była bezpośrednia przyczyna naszego szczęśliwego spotkania.

 

Wiadomości z Rembertowa nie wyglądały już jednak tak różowo. Ojciec zastał nasze mieszkanie otwarte i ograbione; mająca je pilnować zaufana służąca G. znikła. W podobnym stanie były też pozostałe, opuszczone przez lokatorów, mieszkania w domu przy ul. Batorego nr 1, jak i w innych domach na Kolonii Oficerskiej. Po przybyciu na miejsce okazało się, że nasza sytuacja jest rzeczywiście zła, ale nie tragiczna. Widać było już po wstępnych oględzinach mieszkania, że rabusie działali niezbyt systematycznie i wynosili to, co im wpadło w ręce. Przepadły oczywiście całe nasze wojenne zapasy, w większości złożone z trwałych produktów spożywczych. Wyparował również duży gąsior z winem własnej roboty, przemyślnie ukryty przez ojca (zakopany) w piwnicy. Zginęła większość niewielkich i lekkich ruchomości, w tym rzeczy osobistych. Nieruszone były na szczęście meble; pozostała część zastawy stołowej i wyposażenia kuchni. Obiektami zainteresowania złodziei nie stały się również książki i czasopisma, oraz rodzinne fotografie i dokumenty. Gwoli historycznej prawdy trzeba jeszcze dodać, że intruzom obcy był jeszcze wtedy zupełnie szał bezmyślnego niszczenia.

Taka sytuacja nie załamała naszych rodziców, przeciwnie, pobudziła ich do energicznego działania. W dniu powrotu było to oczywiście głównie porządkowanie mieszkania. Jednak nie tylko, bo matka zabrała się, wzorem wiejskich gospodyń, do wypieku chleba z przywiezionej żytniej mąki i zakwasu. Był to nieudany eksperyment i wyjęła z piekarnika zakalcowaty gniot, którego kromki ledwie się dały zjeść po podsmażeniu na patelni. Po latach myślę, że ta porażka doświadczonej już przecież gospodyni, jaką po latach małżeństwa stała się nasza matka, wyznaczała ostatecznie moment przejścia rodziny do nowej, ubogiej okupacyjnej codzienności.

Rodzicom udało się szybko odtworzyć okoliczności okradzenia naszego mieszkania. Okazało się, że najpierw mająca się nim opiekować pomoc domowa G. gościła tu przez pewien czas niemieckich żołnierzy, a potem po prostu poszła sobie, zostawiając niezamknięte drzwi. Z takiej okazji chętnie skorzystali niektórzy mieszkańcy przyległych do Rembertowa osad, myszkując po naszym domu i po innych, czasowo opustoszałych, rembertowskich budynkach. Przestępstwo zostało zgłoszone na miejscowym komisariacie policji, a przeciw G. rodzice podjęli dodatkowo kroki prawne. Osiągnęliśmy jednak tylko połowiczny sukces. Matka, chodząc w asyście policjanta po wytypowanych domach na peryferiach miasta zdołała odszukać i odzyskać część zrabowanych przedmiotów. Wśród nich był także – ku naszej radości – ów oddziałek czeskich gumowych żołnierzy towarzyszący nam potem przez pozostałe lata dzieciństwa.

Natomiast w wypadku G. sprawy potoczyły się zgoła inaczej. Warszawski sąd rozpoczął postępowanie w tej sprawie i przede wszystkim udało się ją odnaleźć, a nawet spowodować jej stawienie się na pierwszej rozprawie. Jednak na tym koniec, bo na drugą przyszła ubrana jak dama, w towarzystwie jakiegoś umundurowanego Niemca i oświadczyła, że jako niemiecka obywatelka nie podlega polskiemu sądowi. Nie omieszkała też zwymyślać przy okazji naszą matkę obecną na rozprawie. Na szczęście od tej pory już nigdy nie pojawiła się w naszym życiu. Na marginesie tej przykrej historii muszę jeszcze dodać, że moi rodzice mieli możność poznania, w okolicznościach, których zupełnie nie pamiętam, rodziców owej G. Okazali się oni być ludźmi bardzo przyzwoitymi i spokojnymi, z czego wynika, że ich córka była przysłowiową „czarną owcą”, którą na nieszczęście rodzice napotkali na swojej drodze, nieroztropnie obdarzając po krótkiej znajomości nadmiernym zaufaniem

W sumie jednak nie żyliśmy wyłącznie tymi przykrymi zaszłościami i staraliśmy się odbudować w miarę normalne bytowanie w gruntownie zmienionych warunkach. Już w pierwszych dniach po powrocie, rodzice mogli się naocznie przekonać, że ich obawy, które stanowiły podłoże naszej wrześniowej ewakuacji na mazowiecką wieś, okazały się być całkowicie bezzasadne. Działania wojenne niemal nie tknęły Rembertowa. Pozostał po nich tylko 1 wypalony piętrowy, murowany budynek w pobliżu dworca kolejowego, mieszczący do wojny m. in. cieszącą się sporym powodzeniem cukiernię. A na otwartej przestrzeni, na palcach dały się policzyć leje po bombach lub artyleryjskich pociskach. Poza tym okupanci przejęli w stanie niemal nienaruszonym kompleksy Poligonu i „ Pocisku” ( nie wznowili tu jednak działalności produkcyjnej).

Ojciec znalazł pracę w ZEOP-ie (Zakładzie Energetycznym Okręgu Podwarszawskiego), słabo płatną i bardziej urzędniczo-kontrolną, aniżeli odpowiadającą jego kwalifikacjom i umiejętnościom zawodowym. Matka natomiast uczyła się stopniowo trudnej sztuki łatania skromnego domowego budżetu rozmaitymi dorywczymi zajęciami. My z opóźnieniem poszliśmy do szkoły, tym razem do Powszechnej nr 3, mieszczącej się w murowanym piętrowym budynku przy Poligonie. Wkrótce jednak jej gmach został zajęty na potrzeby armii niemieckiej i szkoła rozpoczęła wędrówkę po kolejnych, prowizorycznych siedzibach. Fakt ten, jak również to, że zamiast solidnych tornistrów mieliśmy wówczas na plecach torby po francuskich maskach gazowych, zręcznie przystosowane przez matkę do nowych celów, stanowiło dodatkowe elementy ostatecznego pożegnania naszych przedwojennych standardów.

Rodzice, starając się za wszelką cenę żyć w miarę normalnie, wznowili przedwojenne kontakty towarzyskie i dodali nowe, umacniając je spotkaniami, oczywiście znacznie rzadszymi i w skromniejszej oprawie. Z grona ich bliskich znajomych ubyło na kilka wojennych lat tylko dwóch. Inżynier Jerzy Zacharewicz, ten od Zaolzia i od naszych czeskich gumowych żołnierzy, zmobilizowany jako oficer artylerii, trafił do niemieckiej niewoli i znalazł się w jednym z Oflagów. Natomiast jeden z członków rowerowej kolumny ewakuacyjnej pracowników „Pocisku”, inżynier Stanisław Kotecki, po przekroczeniu polskiej granicy, wylądował w końcu swej wędrówki na kilka lat w Szkocji. Na marginesie, przed wojną zamieszkał on wraz z żoną i małą córeczką w podobnym jak my czasie, na tejże Kolonii Oficerskiej i to przy sąsiadującej z naszą ulicy. Ale w odróżnieniu od nas, pani Kotecka nie miała żadnych możliwości opuszczenia mieszkania po ewakuowaniu się męża… i dobrze na tym wyszła.    

Jednak w pierwszym rzędzie rodzice przywrócili więzi z najbliższą, a także dalszą rodziną, w przewadze zamieszkującą poza Rembertowem. Większość jej członków wyszła z wrześniowych opresji bez szwanku. Szczęśliwie powrócił do rodzinnych Łomianek p/Warszawą siostrzeniec ojca, Czesław Sikorski, ten młodzieniec w harcerskim mundurku, który w swej wędrówce na wschód odwiedził nas w Patoku k/Kałuszyna. Nie obyło się jednak również bez bolesnych strat.

Inny siostrzeniec ojca, Zdzisław Zaręba z Łomnej pod Warszawą, zmobilizowany jako rezerwista, został ciężko ranny w boju na przedpolu Warszawy i bestialsko dobity przez niemieckich żołnierzy. Natomiast nasz dalszy kuzyn Zygmunt Piotrowski, dla rodziny „Zybek”[brat ks. Stefana, po wojnie prałata, proboszcza par. Św. Michała na warszawskim Mokotowie], zmobilizowany jako oficer rezerwy (zdążył złożyć nam, w eleganckim mundurze, wizytę w Rembertowie), trafił we wrześniu do sowieckiej niewoli [ i jak się później okazało - został zamordowany w Katyniu].

Po latach…

W swej relacji starałem się maksymalnie wiernie odtwarzać to, co zostało zapisane w mej dziecięcej pamięci, z pominięciem tego wszystkiego, o czym dowiedziałem się znacznie później, głównie z rozmaitych opracowań dotyczących września 1939 roku. Jak doskonale wiadomo wszystkim osobom zainteresowanym (nawet powierzchownie) tą tematyką, powstało ich do chwili obecnej bardzo dużo (i nadal ukazują się nowe). Mają najróżniejszą formę: książek, artykułów naukowych i popularno-naukowych, opracowań encyklopedycznych, tekstów wspomnieniowych, itp. W ogromnej większości są powszechnie dostępne, zarówno w tradycyjnej postaci drukowanej, jak i w wersji online. Dzięki nim mogłem też stopniowo kompletować moją wiedzę, przede wszystkim przez uzupełnianie chronologii naszych wrześniowych przeżyć o te daty, które przez lata całkiem uleciały z mej pamięci. Jeszcze istotniejszym okazało się poznanie kontekstu owych wojennych wydarzeń, w które dziwnym zrządzeniem losu zostaliśmy wplątani i z których na szczęście udało się nam wyjść bez szwanku. Pomocną w zakresie ustalenia kilku szczegółów, okazała się również rozmowa z synem Państwa Bujańskich – Zdzisławem, Myślę, że dla ew. czytelników mojego tekstu, takie uzupełnienie może okazać się przydatne.

Zacznijmy od pierwszego dnia wojny, spędzonego przez nas jeszcze w Rembertowie. Te odgłosy walki powietrznej, które słyszałem rano, były związane z działaniem samolotów myśliwskich Warszawskiej Brygady Pościgowej, startujących z lotnisk polowych (m.in. w sąsiadującej z Rembertowem - Zielonce) przeciw niemieckim bombowcom lecącym na Warszawę. Natomiast zagadkowej treści komunikaty Polskiego Radia powiadamiały obsługi artylerii przeciwlotniczej o czasie i kierunku zbliżania się do stolicy niemieckich eskadr. Była to realizacja przygotowanego zawczasu systemu wczesnego ostrzegania wokół Warszawy, opartego na działaniu naziemnych punktów obserwacyjnych. Przestrzeń powietrzna była w nim podzielona na zaszyfrowane sektory i ich oznaczenia stanowiły te tajemnicze słowa radiowych komunikatów.

Okres względnego spokoju w naszym czasowym miejscu pobytu, w Patoku k/Kałuszyna trwał ogółem 9 dni. Warto w tym miejscu przypomnieć obserwowane tam przez nas przeloty niemieckich bombowców, po których następowały po pewnym czasie serie dalekich eksplozji. Obecnie wiem, że nie musiały się one wiązać z bombardowaniem Białej Podlaskiej, ściślej - ulokowanej w tym mieście – Podlaskiej Wytwórni Samolotów, zniszczonej w znacznym procencie nalotem w dniu 4 września. Bowiem dłużej (od 3 do 10 września) bombardowane były położone bliżej Siedlce (ok. 30 km), szczególnie tamtejszy dworzec kolejowy, zatłoczony transportami ewakuacyjnymi cywilnymi i wojskowymi. W każdym razie wydaje mi się mało prawdopodobne, żeby do Kałuszyna mogły docierać wyraźne odgłosy wybuchów bomb zrzucanych na odległą o ok. 90 km w linii prostej Białą Podlaską.

Zmiana sytuacji nastąpiła rankiem 11 września. Jak już pisałem, zapowiedział ją przelot tuż nad naszymi głowami polskiego górnopłatowca, ściganego przez niemiecki myśliwiec. Z dużą dozą prawdopodobieństwa można go utożsamiać z samolotem RWD – 14 Czapla. Eskadry tych powolnych i słabo uzbrojonych maszyn, używanych do celów łącznikowych i obserwacyjnych, były przydzielane w 1939 roku do dużych zgrupowań polskiego wojska, m. in. tych działających na obszarach położonych na wschód od Wisły.

To co wydarzyło się potem, było w swej pierwszej fazie związane z walkami obronnymi i wycofywaniem się z linii Bugu w kierunku południowo-wschodnim 2 rezerwowych batalionów piechoty z 14 dywizji oraz oddziałów z 41 DP, rozbitej 10 września pod Stoczkiem Węgrowskim przez niemieckie czołgi. W składzie mobilizacyjnym 41 dywizji piechoty był szpital polowy, kompania sanitarna i kilka kolumn taborów parokonnych. Stąd moje przypuszczenie, że widziane przez nas na drodze w Patoku 2 wojskowe wozy taborowe (w tym 1 z rannymi) należały do tej właśnie jednostki. Myślę też, że specjalista nie miał by większych problemów z ustaleniem personaliów kroczącej za wozem lekarki (?). Ta zaimprowizowana obrona Kałuszyna i okolic nie trwała jednak zbyt długo i wieczorem wkroczyły tu jednostki niemieckie, głównie z 44 pułku 11 dywizji piechoty, stacjonującej w Prusach Wschodnich (w koszarach w ob. Bartoszycach, Lidzbarku Warmińskim i Mrągowie). Nie dziwi wobec tego opisany wyżej fakt odezwania się do nas po polsku przez niemieckiego żołnierza (najpewniej Mazura).

Drugą fazą wydarzeń, stanowiącą bezpośredni powód naszej nocnej ucieczki z Patoku, była jedna z liczących się bitew kampanii wrześniowej, dobrze znana z dokładnych relacji uczestników i ze studiów badawczych. Mianowicie, dwunastego września, w brawurowym nocnym natarciu , cofające się z linii Bugu oddziały z I Wileńskiej Dywizji Piechoty Legionów odbiły na krótko z rąk niemieckich Kałuszyn, torując sobie tym sposobem drogę przemarszu w kierunku południowo-wschodnim; obie strony poniosły w tym starciu znaczne straty. W takich okolicznościach usłyszenie tej nocy przez mego brata Marka okrzyku – „legioniści do mnie!” okazuje się być jak najbardziej wiarygodne. Tak w warunkach słabej widoczności nocnego boju dowódca niższego szczebla mógł skupiać wokół siebie żołnierzy w celu wykonania konkretnego zadania. Nie wiem, czy było to sformułowanie użyte spontaniczne, czy też zawołanie, wpisane w tradycyjny obyczaj tej dzielnej jednostki, która zyskała nawet uznanie nieprzyjaciela, m.in. w postaci nazwania jej „Żelazną Dywizją”. Dla mnie istotne jest tu jednak co innego – możliwość stwierdzenia po latach, że mojego brata nie poniosła w tym wypadku chłopięca fantazja!

Obszar na który dotarliśmy wczesnym rankiem 12 września stanowił wówczas rzeczywiście osobliwą enklawę. Na kilkudziesięciu kilometrach linii kolejowej między zajętymi przez wojska niemieckie w poprzednim dniu Siedlcami i opanowanym przez nie tegoż dnia Mińskiem, utknęło (głównie na stacji w Mrozach), oprócz pociągów cywilnych, kilkanaście transportów ewakuacyjnych najrozmaitszych jednostek wojskowych i pociąg pancerny nr 52 „Piłsudczyk”, mający za sobą długi szlak bojowy od zachodniej granicy (zapoczątkowany 1 września udziałem w bitwie pod Mokrą); n. b. po drodze zatrzymał się 10 września na krótki postój w Rembertowie. Na takiej bazie powstała zaimprowizowana, trwająca później przez kilka dni, zacięta obrona rejonu Mrozów.

Wieczorem tego dnia tory zostały częściowo odblokowane i dzięki temu właśnie mogliśmy obserwować 13 i 14(?) września manewrujący pociąg pancerny i ten dziwny transport z żołnierzami którzy wyrażali przekonanie, że jadą „ na bolszewika”, a z pewnością nie dotarli nawet w pobliże zajętych już wcześniej przez wojsko niemieckie Siedlec. W jednym z unieruchomionych w Mrozach transportów jechał też kilkuset osobowy oddział z I Bazy Lotniczej z Warszawy, który nocą z 14/15 września wyrwał się w boju z niemieckiego okrążenia. To z niego wywodzili się zapewne żołnierze, którzy wtedy zajrzeli do naszej ziemnej kryjówki we wsi Natolin; wówczas sądziliśmy błędnie, że są to lotnicy z Dęblina. Tu nie jestem w stanie odpowiedzialnie stwierdzić, czy skierowanie ich do Rudki oparte było na ówczesnej wiedzy (naszej matki?), że w sanatorium znajduje się szpital polowy, a także, czy sprowadzona przez nią do mnie dr Przeździecka, znajoma z Rembertowa należała do jego obsady.

Walki w rejonie Mrozów trwały do 20 września. Do końca istotną rolę odgrywał w nich pociąg pancerny, w finale opuszczony i wykolejony przez dzielną, wykrwawioną załogę. Nastąpiło to dopiero po niemal kompletnej utracie jego wartości bojowej. Jest to również data znacząca dla naszych wrześniowych perypetii, bo dopiero od niej liczy się dla nas okres spokojnego wiejskiego bytowania we wsi Trojanów, bezpośrednio przed powrotem do Rembertowa. Tylko wtedy mogliśmy też wyprawić się kolejny raz na tory kolejowe w pobliżu przejazdu w Grodzisku i obejrzeć tam porzucone wagony wojskowego transportu (nie wiem, czy ktoś ustalił do jakiej jednostki on należał?).

Żałuję, ale nie widzieliśmy wówczas wykolejonego, wcześniej oglądanego przez nas, pociągu pancernego, ani też nie znaliśmy przebiegu jego kilkudniowej bitewnej epopei. Jak obecnie wiem, został on później podniesiony i częściowo używany przez armię niemiecką : jego lokomotywa i wagon artyleryjski po niewielkiej adaptacji włączono w skład pociągu (PZ 21) złożonego w całości ze zdobycznych elementów z różnych polskich jednostek. Szczególnego smaku tej historii dodaje jeszcze fakt, że dostępne obecnie w sieci b. dobre zdjęcie tego niemieckiego pociągu pancernego zostało wykonane właśnie na stacji w Rembertowie.

Na koniec pozwolę sobie na refleksję o osobliwym splataniu się ludzkich jednostkowych losów z wydarzeniami zapisanymi na kartach historii. Bowiem za sprawą zbiegu różnych okoliczności, we wrześniu 1939 roku zamiast znalezienia spokojnego wiejskiego azylu na krótki czas, trafiliśmy wraz z naszą matką w sam środek wojennych wydarzeń. Przy tym, co najważniejsze, udało się nam wyjść z tych opresji cało, czego z pewnością nie da się powiedzieć o wszystkich, podobnych do nas, wrześniowych uciekinierach. Wielka była w tym niewątpliwie zasługa naszej matki, która w najtrudniejszych momentach zachowywała zimną krew. Wykazała się również dużym talentem w zakresie utrzymywania jakiegoś przyzwoitego poziomu naszej codziennej egzystencji w zupełnie zmienionej rzeczywistości. Myślę, że zahartowało ją trudne dzieciństwo i młodość w czasie I wojny światowej, a także zdawanie trudnego egzaminu z roli młodej małżonki, w dalekich początkowo od komfortu warunkach zastanych w przyfabrycznym drewnianym baraku w Rembertowie. Mieliśmy jednak dodatkowo wielkie szczęście, natrafiając na mazowieckiej wsi roku 1939 na ludzką przychylność i pomoc, zwłaszcza ze strony członków rodziny Bujańskich.

W tym miejscu nie mogę jednak oprzeć się pokusie postawienia na koniec osobistego pytania z niezbyt lubianej przeze mnie kategorii „co by było, gdyby?” (modnej obecnie wśród pewnej kategorii publicystów historycznych). Jak mianowicie potoczyłyby się od samego początku wrześniowe losy naszej rodziny, gdyby moi rodzice nie poznali w latach 20-tych XX wieku, w ich pionierskim rembertowskim okresie, młodego małżeństwa - Państwa Stefana i Stefanii Bujańskich ?!

Tekst ostatecznie ukończony w grudniu 2014 roku; został następnie przekazany do archiwum Ośrodka „Karta” na zasadzie powszechnej dostępności.
W. Szymański